NEXT CHAPTER


.

.

31.05.2015

68.
No decay, gone a(ny)way



There were times we were friends.
Each night I'd ask for you to sleep close to me.
I was so afraid of the dark. 
Am I still your little sister?


Trząsł się. Przejmujące zimno sprawiło, że jego dłonie całkowicie zgrabiały. Stał w ciemnym zaułku jakiejś pobocznej, rzadko uczęszczanej ulicy. Z każdą chwilą moknąc coraz bardziej. Wyprostował się i odchylił głowę do tyłu, twarz kierując w stronę czarnych chmur. Otworzył usta i zamknął oczy. 
Do zaułka weszła właśnie całująca się para. On miał naciągnięty na głowę kaptur, ona kusą spódniczkę, skórzaną kurtkę i pofarbowane na fioletowo włosy. Przesunęli się, by nie padało na nich światło pobliskiej lampy. Oderwał się od niej, położył dłonie na jej pośladkach, zacisnął je i zaczął coś do niej mówić. Kobieta miała około trzydziestu lat, azjatyckie rysy i wyzywający makijaż. W pewnym momencie przestały podobać się jej słowa, które kierował do niej mężczyzna bo uśmiech zszedł z jej ust, ustępując grymasowi. Pokręciła głową. Klepnął ją kilka razy i powtórzył swoją kwestię, prosto do jej ucha. Zaśmiała się kpiąco i ponownie pokręciła głową. Odsunął się i przez moment przyglądał się jej jakby próbował coś oszacować. Kobieta wzruszyła ramionami i powiedziała coś kpiącym tonem. Mężczyzna zamachnął się i uderzył ją w twarz. Krzyknęła i próbowała uciec, ale przytrzymał ją i przyparł do ściany starej kamienicy. Wyciągnął coś z kieszeni kurtki i przyłożył do jej szyi. Gdy starała wyswobodzić się z jego ucisku pchnął ją tak mocno, że uderzyła głową o wytarte cegły. Osunęła się na ziemię, tymczasowo tracąc przytomność. Azjata powiedział coś do niej, następnie odwrócił się, wyjął paczkę papierosów, wyciągnął jednego, a resztę schował z powrotem do kieszeni. Włożył go sobie do ust i zbliżył zapalniczkę. W świetle ognia dojrzał postawną postać. 
- Hej, ty! Czego tu szukasz? - zawołał. Nie odpowiedział.  - Mam tu parę rzeczy do zrobienia z ładną panną i nie potrzebuję świadków - zarechotał, wypuszczając z ust obłoczek dymu. 
Postać zaczęła się do niego zbliżać. Powoli. Dopiero z bliska mężczyzna dojrzał, że osobnik był całkiem nagi, brudny i poraniony jakby stoczył jakąś walkę. Ale nie miał przy sobie żadnej broni ani narzędzi, którymi mógłby mu zagrozić. Zaciągnął się raz jeszcze. 
- Sorry, ale w takie coś to ja się nie bawię, wiesz... 
Mężczyzna stanął pół metra od niego. Wyglądał jakby był nieprzytomny, albo raczej jakby  myślami był w innej rzeczywistości. Spojrzenie jego oczu było puste i dziwnie przerażające. Azjata wyciągnął scyzoryk i cofnął się o krok. 
- Spadaj stąd!
Pomimo tego, że był uzbrojony i zgodnie z tym powinien odczuwać przewagę, wcale tak nie było. 
Tetsu zaklął w duchu. Wracał z klubu i zamierzał spędzić tę noc w ramionach Mei, a nie walczyć na pięści z jakimś podejrzanym typem. Mei była prostytutką, którą praktycznie utrzymywał. Nie była najpiękniejsza, ale zgadzała się na wszystkie jego fantazje. No, prawie wszystkie, właśnie dlatego ją uderzył. 
- Spadaj, albo poharatam cię bardziej niż ten poprzedni! - zawołał i zarechotał. Całe szczęście nie był za bardzo wstawiony. Machnął kilka razy dłonią, w której trzymał scyzoryk. Nim zdążył zrobić coś więcej, mężczyzna złapał jego dłoń i skrzywił tak mocno, że słychać było dźwięk łamiących się kości, a scyzoryk wypadł mu spomiędzy palców. Pchnął Tetsu wprost w wielką kałużę. Usiadł na nim okrakiem, by powstrzymać go przed możliwością ucieczki. Przez kilka minut uderzał w jego twarz, aż Azjata nie był w stanie normalnie oddychać. Mężczyzna zdarł jego kurtkę, wyłowił z kałuży scyzoryk i szybkim, niedbałym ruchem naciął skórę na torsie Tetsu, następnie zaczął drapać skórę mężczyzny, jak gdyby chciał ją zedrzeć. Robił to coraz szybciej i coraz brutalniej, nie zważając na krzyki ofiary. Dyszał ciężko, grzebiąc coraz głębiej we wnętrznościach mężczyzny, który stopniowo tracił dech. Aż w końcu całkiem umilkł, a jego oczy pozostały otwarte z zatrzymanym w nich obrazem przerażenia. Oprawca przełamał jego żebra, dokopał się aż do serca. Zacisnął na nim dłoń i wyrwał je. Przez chwilę wpatrywał się w nie, a potem obiema dłońmi rozerwał je na strzępki. Zdążyła zobaczyć to przebudzająca się Mei. Na moment spojrzała mordercy w oczy, a z jej gardła wydał się przeraźliwy krzyk. Próbowała podnieść się, ale nim jej się to udało, on doskoczył do niej. Wepchnął swoje dłonie do jej ust, jedną chwytając za żuchwę, drugą za szczękę. Z całej siły pociągnął, łamiąc jej kości. By wreszcie przestała ujadać, złamał jej kark. 


Całkowicie nago, z podkurczonymi nogami siedziała na parapecie przy oknie wielkiej sypialni. Opierając głowę o szybę, popijała whisky, ani trochę nie przejmując się tym, że dopiero świtało. Delikatnie obracała kubek w dłoniach, obserwując ruch złotej cieczy. Po chwili przeniosła wzrok na widok za oknem. Prawie najwyższe piętro gmachu Fioravanti Industries&Enterprises, jednego z najwyższych budynków w stolicy. A gdyby tak wyskoczyć przez to okno? Uśmiechnęła się. Miała nawyk wyobrażania sobie swojej śmierci w różnych sytuacjach. Nie to, by miała samobójcze zamiary. Zbyt wiele jeszcze chciała zrobić.
Antoniusz zachrapał nagle. Zerknęła na niego. Nawet podczas snu wyglądał na wysoce z siebie zadowolonego. Prawą dłonią błądził po pościeli, jakby w poszukiwaniu jej gładkiego ciała, potem jego ręka powędrowała pod kołdrę. Obserwowała go jeszcze przez moment. Z jednej strony miała ochotę go obudzić, wtedy nie mogłaby dłużej oddawać się rozmyślaniom, a z drugiej wolała by spał.
Zawsze wracała myślami do przeszłości, do czasów gdy poznała Marka, ale za sprawą niedawnych wydarzeń, coraz częściej wracała do jeszcze wcześniejszych chwil. Ktoś powiedziałby, że wspomnienia tak szybko bladną, że już po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach umykają w otchłań, z której niewiele z nich można wyciągnąć. Rosette wiedziała, że to nie była prawda.
Ledwie dopiła trunek, rozbrzmiał dzwonek telefonu. Antoniusz przekręcił się nerwowo i poderwał, by wziąć do ręki słuchawkę leżącego na stoliku nocnym aparatu. Trąc oczy, bardzo zaspanym głosem powiedział:
- Jeżeli budzisz mnie z błahego powodu, Karicky, to przysięgam ci, że... CO TAKIEGO? - wydarł się.
Poczuła na sobie jego spojrzenie, ale swojego nie odrywała od pustej już szklanki.
- Chwila, chwila - powiedział, siląc się na spokój. - Powtórz to jeszcze raz. - Zacisnął dłonie w pięści aż opuszki jego placów pobielały.  - A teraz mi powiedz jak to DO CHOLERY JEST MOŻLIWE? - Przez kilka minut z zamkniętymi oczami milczał. - Dość, to może być wina Celtera.
Rozłączył połączenie, a następnie wybrał nowy numer. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, wstał z łóżka i zaczął przechadzać się po sypialni. Jego naga sylwetka odbijała się w szybie.
- Celter?! Co zrobiłeś z ciałem Sauvage'a?
Dopiero na te słowa, Rosette spojrzała na kochanka z zaciekawieniem.
- Jesteś pewien? Dobra!
Ze złością rzucił telefonem o podłogę. Dyszał ze zdenerwowania, zaciskając obnażone zęby, jak dziki zwierz, który szykował się do ataku.
- Rose, czy gdy wczoraj wieczorem byłaś w laboratoriach Celtera, ciało twojego brata wciąż tam było?
- Tak - odpowiedziała cicho. Pokiwał głową i przyłożył zaciśniętą pięść do ust. Nad czymś się zastanawiał. - Co się stało?
- Nie mam cholernego pojęcia co się stało! - warknął. - Przed chwilą powiadomiono mnie, że teraz go tam nie ma! Nigdzie! Wyparowało! A przecież, na wszystkie pieprzone aureusy, nie mógł wyparować! On nie mógł po prostu wstać i wyjść!
Patrzył się na nią jakby oczekiwał, że wyjaśni mu o co w tym chodziło, ale Rosette milczała. W końcu narzucił na siebie szlafrok i skierował się do wyjścia z sypialni.
- Ubierz się! Pomożesz mi to wyjaśnić! - zawołał, mijając próg.



          

Huk odbił się echem po wielkiej sali ćwiczeniowej. Severus zerknął na tarczę strzelniczą i przymierzył się do kolejnego wystrzału. Przechodził właśnie przyspieszone szkolenie obsługi zbrojnego ekwipunku, którego umiejętności obsługi wymagano od każdego agenta. Całe szczęście, że przez minione lata dużo w tych kwestiach nauczył się od Daniela. To zdecydowanie ułatwiało mu teraz zadanie. 
Ojciec stał w pobliżu, uważnie obserwując jego poczynania, podpowiadając uwagi odnośnie do użycia danej broni i demonstrując mu kolejne przykłady. Patrząc na syna czuł mieszaninę dumy, troski i lęku o jego zdrowie i życie. Który rodzic nie chciałby móc uchronić swoje dziecko przed całym złem tego świata i niebezpieczeństwami, które czaiły się za każdym rogiem. Jednak Tobiasz od zawsze wiedział, że metoda chowania dziecka pod kloszem nie mogła zdać egzaminu. Wbrew temu co wielu mogłoby się wydawać, im częściej i im bardziej człowiek narażał się na zranienie czy niepowodzenie, tym bardziej wytrwały i silny się stawał. Od momentu kiedy Severus się urodził, zależało mu na tym, by wychować go na silnego mężczyznę, który potrafi walczyć o swojego cele i przezwyciężać swoje lęki. Tak naprawdę tym, co powstrzymywało ludzi przed realizacją planów, nie były niedostateczne umiejętności, ale strach. Strach potrafi zniszczyć i stłamsić każdego człowieka. 
Severus naładował magazynek, podniósł rękę z pistoletem i zmrużył oczy. 
- Mam wrażenie, że Mallory przyjął mnie tylko ze względu na ciebie - powiedział, oddawszy strzał i zsunąwszy słuchawki.
- Cóż, zapewne był to czynnik o dużej sile przekonywania. Jednak nie przyjąłby cię gdybyś nie miał już doświadczenia. 
- Tak naprawdę to czuję się jak laik bo widzę, że szpiegowanie Dumbledore'a dla Riddle'a i Riddle'a dla Dumbledore'a to była czysta amatorka w porównaniu z tym co będę robił tutaj. 
- Umiesz grać na dwa fronty, to podstawa.
Młodszy mężczyzna westchnął, przysunął sobie stołek i odłożył broń na pulpit. 
- Momentami chyba za bardzo umiem grać na dwa fronty. 
- Jak to się zakłada? - spytał, biorąc do ręki karabinek AK.
W ciągu następnych kilku godzin nauczył się obsługi wszystkich wymaganych typów broni, przeszedł kolejny test w wirówce i właśnie razem z ojcem szli w stronę sali, w której czekał na nich Mallory oraz specjalista z działu technicznego. Po drodze spotkali się z Owenem, który zostawił rodzinę w Australii i wrócił do Anglii na wezwanie MI6, ale przyznał im się, że nie mógł wytrzymać bez tej pracy. 


M przywitał ich zdecydowanym uściskiem dłoni i jak to miał w zwyczaju, bez zbędnych kurtuazyjnych wstępów, przeszedł do sedna.
- Snape, to jest Stanley Qwell, jeden z naszych najwyższych rangą specjalistów działu technicznego - powiedział, przedstawiając mu młodego szatyna o chłopięcej posturze i wielkich okularach, które zakrywały połowę jego nieco dziobatej twarzy. Miał na sobie niebieską koszulkę w granatową kratę i czerwone szelki. 
- Milo mi poznać - powiedział Qwell, przekładając swojego laptopa, z którym zdawał się nie rozdzielać, pod ramię. 
- Po pierwsze, twoja legitymacja - Walter podał Severusowi małą, czarną książeczkę w formacie paszportu. W środku było jego zdjęcie, wszystkie dane osobowe i nowo przydzielony numer wewnętrzny. - Karta kredytowa i twoja  druga legitymacja potrzebna do misji. Paszport jest jak najbardziej prawdziwy, chociaż zawarte dane nie są zgodne z rzeczywistością - Podał mu drugą książeczkę, którą Severus od razu otworzył. 
- Bruce Wayne? - spytał, widząc przypisane sobie imię i nazwisko. 
Mallory zerknął na Tobiasza. 
- Twój ojciec stwierdził, że ci się spodoba.
- Bardzo adekwatne - szepnął do ojca, który ledwie powstrzymał  chichot.
- Twój numer agenta 009, a to...
- Dziewięć?
- Tak, przykro mi, ale 007 było już zajęte - powiedział Walter, choć ton jego głosu wcale nie wskazywał na rozbawienie. - Masz tak zwaną licencję na zabijanie, wolno ci posuwać się do niezbędnej przemocy i wszystkich chwytów w celu, podkreślam, w celu wypełnienia myśli. Wszystkie wykroczenia niepowiązane z misją są nielegalne i popełniasz je na własną odpowiedzialność. Między nami mówiąc - dodał, ściągając okulary. - MI6 chroni swoich agentów, ale tylko wtedy gdy ci agenci są cenni. Rozumiemy się?
- Całkowicie. 
- Dobrze. Teraz tak - wyciągnął mapę, którą rozłożył na stole. - European Express to luksusowy pociąg, którego trasa biegnie przez całą Europę. Jutro przejedzie przez Londyn kierując się kanałem La Manche do Francji. Przejdzie przez Francję kierując się do Hiszpanii. Trasa wygląda tak - wziął do ręki wskaźnik, który przyłożył do mapy przy konkretnym mieście. - Paryż, Orlean, Le Mans, Nantes, Poitiers, Bordeaux, Tuluza, Andora, Barcelona, Walencja, Madryt, Malaga, Sevilla, Lizbona, Porto, Bilbao, znów przez Francję Montpellier, Marsylia, do Włoch, Turyn, Mediolan, Florencja, Rzym, Neapol i dla ciebie ostatni przystanek czyli Wenecja. - Zakreślił kółko wokół Wenecji i wyprostował się. - Pociąg reklamują jako turystyczny, w każdym z tych miast zatrzymuje się na godzinę lub półtora godziny, miejscami jedzie bardzo szybko, miejscami bardzo wolno. Przysługuje ci jednoosobowy przedział sypialny, wszystkie dane masz na bilecie, by nie wzbudzać podejrzeń wykupiony został nie do Wenecji, a do Wiednia. Według naszych danych tym pociągiem mają jechać ludzie odpowiedzialni za przeprowadzenie kolejnych eksperymentów pseudomedycznych właśnie w Wenecji, poza tym współpracownicy Nikołaja Sirnowa, który to od jakiegoś czasu bardzo zbliżył swoje wpływy do wpływów Antoniusza Fioravanti. Ponoć w szeregach MI6 są krety Sirnowa, krety te mają się spotkać z wysłanymi przez Sirnowa ludźmi. W Wenecji ma odbyć się spotkanie dotyczące inwigilacji MI6. Cele misji: w pociągu rozpoznasz ludzi Sirnowa, których postaramy się zidentyfikować, wyśledzisz z kim się spotykają na trasie i czego te spotkania będą dotyczyć. Wszystkie, najdrobniejsze dane. Znajdziesz też lekarzy, którzy nadzorować będą eksperymenty. Na miejscu, w Wenecji, ustalisz gdzie i kiedy się rozpoczną oraz zaobserwujesz ich przebieg. Będziemy kontaktować się na bieżąco. W Wenecji znajduje się jedna z posiadłości Daniela Sauvage, prawda?
- Tak.
- Udało nam się ustalić, że bardzo ona interesuje szpiegów Fioravantiego. Nie wiemy dlaczego, nie wiemy po co. Spróbuj się dowiedzieć. W Wenecji niezależnie od siebie dołączy do ciebie dwójka agentów: William Molder i Cassadra Carnegie. Przejdźmy teraz do twojego wyposażenia. Stan?
Stanley rozpromienił się i poprowadził ich do długiego, szklanego stołu na którym rozłożono cały sprzęt. Najpierw wskazał na pokrowiec na ubranie. 
- Garnitur - powiedział, rozsuwając zamek - plus dodatkowo dwa na zmianę. Nie daj się zwieść pozorom, materiał jest wyjątkowo wygodny i wytrzymały, prawie kuloodporny, ale podkreślam prawie...
- Prawie to znaczy?
- To, że jeżeli strzał jest oddawany z więcej niż stu metrów to garnitur cię ochroni. Wodoodporny i szczelny, będzie ci się wygodnie pływało jeżeli zajdzie taka okoliczność. Poza tym ma wbudowane radio i czułe mikrofony, tutaj - wskazał na kieszonkę wewnątrz marynarki - jest mały guziczek, możesz nim modyfikować włączenie lub wyłączenie podsłuchu i łączności z centralą. Dalej, kamizelka kuloodporna, kieszonkowy pager, długopis z magnetofonem i automatyczną transmisją danych do centrali, długopis ze skalpelem...
- Długopis ze skalpelem? - Severus wziął do ręki niepozorny, srebrny długopis i przyjrzał mu się z bliska. 
- Bardziej przydatny niż może się wydawać - oznajmił Tobiasz.
- Laptop. Walizka, zawiera gaz łzawiący, wysuwany sztylet, karabin snajperski AR-7 z celownikiem oraz zapas amunicji. Kilka nadajników. Zegarek z licznikiem Geigera, aparat fotograficzny z funkcją robienia zdjęć w podczerwieni, pióra: z kwasem azotowym, kwasem siarkowym, breloczki z materiałem wybuchowym, okulary przez które można widzieć jak przez Roentgena, ale nie nadużywaj bo nie są obojętne dla oczu, obrączka do cięcia szyb...
- Jak to działa?
- Nałóż ją - podał drobną, srebrną obrączkę Severusowi i odczekał aż ją założy. - I teraz przyłóż do szyby. - Severus uczynił to i wykonał dłonią okrężny ruch, kawałek odciętego szkła wypadł i roztrzaskał się o podłogę. - Właśnie tak. No i pistolety. Każdy z nich ma czytnik optyczny, zdatne do użycia tylko przy rozpoznaniu twoich odcisków palców. Ach, jeszcze taki gadżet. - Wyjął delikatne, prawie przezroczyste rękawiczki. - Tutaj, pod spodem jest malutki aktywator, gdy jest włączony to znaczy, że rękawiczki przyjmą na siebie odciski palców osoby, której rękę uściśniesz. Po takim uściśnięciu wyłączasz aktywator i wszystkie odciski jakie pozostawisz będą należeć do tej osoby. I najlepsze - zaśmiał się, rzucając Severusowi rękawiczki. Odczekał, aż je założy. - Są jak druga skóra, zupełnie niewidoczne. Zostają nam jeszcze kluczyki do magazynu w Wenecji, tam czeka auto i motor do twojej dyspozycji. Aktywowane tylko twoim głosem. 
- Pociąg odjeżdża jutro z King's Cross o osiemnastej - rzekł Walter.  - Wszystko jasne?
- Krystalicznie. 
- Przyznaję, że pokładam w tobie wielkie nadzieje, Snape. Powodzenia. 

*

Cała trójka w ogóle nie zwracała uwagi na Lockharta.
- Hermiono - szepnął, szturchając ją lekko. Uśmiechnęła się szerzej. - Hermiono.
Drgnęła i wreszcie odwróciła wzrok od okna.
- Hm?
- Dobrze się czujesz?
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i westchnęła głęboko, znów gubiąc gdzieś spojrzenie. Ron zerknął na zbliżającego się do nich Lockharta i kopnął Harry'ego pod ławką.
- Lockhart! - syknął.
Harry natychmiast się wyprostował i przywołał na twarz wyraz największego skupienia i zainteresowania na jaki go było stać. Gilderoy zbliżył się do ich ławki z wyczekującą miną. Tego dnia miał na sobie złoty garnitur z równie złotą, połyskującą peleryną, cały strój idealnie komponował się z kolorem jego włosów.
- No, panowie, gdzie wasze notatki?
- Jaa...yyy... - mruknął z zakłopotaniem Harry, szukając pod ręką jakiejś kartki.
- Ja wszystko skrzętnie zapisuję! - powiedział Ron, podsuwając nauczycielowi swoje niedokończone jeszcze wypracowanie z Obrony. Lockhart przebiegł je wzrokiem i uśmiechnął się. Zupełnie nie zorientował się, że nie dotyczyło jego przedmiotu.
- Bardzo dobrze, panie Weasley! Ale pan - zwrócił się do Harry'ego. - napisze mi wypracowanie na podstawie zaklęcia dławiącego, które dzisiaj omówiłem na przykładzie Ernesta Weerly, którego pokonałem dziesięć lat temu w pewnej... oh, panno Granger! - zawołał do Hermiony, zauważywszy, iż zdawała się go w ogóle nie dostrzegać. - Panna Granger również napisze dla mnie wypracowanie.
Wtedy właśnie zagrzmiał dzwonek obwieszczający koniec lekcji. Ron zaklął cicho, dziesięć minut przerwy do następnych zajęć to za mało by mógł dokończyć swoją pracę.
- Mówiłem ci, że trzeba było to pisać wczoraj gdy ja to robiłem - powiedział Harry.
- Wczoraj to ja byłem zbyt zajęty szpiegowaniem Nate'a. A poza tym, teraz to ty musisz pisać dla Lockharta, trzeba było chociaż udawać.
Harry zaśmiał się i wzruszył ramionami.
- Dam mu moje ostatnie wypracowanie z Transmutacji. Przecież on nawet tego nie czyta! Zaraz, zaraz... chodziłeś za Nate'm po tym jak wróciliśmy od profesor McGonagall?
- Noo tak - przyznał, przecierając zaspane oczy. Chodziłem za nim pół nocy.
Na tę wieść Hermiona jakby wybudziła się z rozmarzenia.
- Naprawdę?! I co? Udało ci się czegoś dowiedzieć?
- Nie bardzo. Ale byłem ciekawy bo chodził po całym zamku z notatnikiem i myślałem, że do czegoś zmierza, a ten potem tak po prostu poszedł spać - westchnął z goryczą.
- Z notatnikiem? - Harry zmarszczył brwi. Właśnie przechodzili przez główny korytarz na trzecim piętrze. Zawsze o tej porze był spory ruch i musieli uważać, by nie dać się staranować pierwszo- i drugoklasistom. - Co on tam pisał?
- Wiesz, starałem się tak zbliżyć, żeby coś podejrzeć i jednocześnie by nie zauważył mojej obecności, a kilka razy najadłem się strachu bo wydawało się, że się zorientował... Jakieś liczby bez ładu i składu... Rysunki, ale takie bardziej... kreski kropki, jakby robił jakieś wykresy. Skrzat jeden wie o co mu chodziło. I widziałem... twojego ojca! - Fakt, iż Severus Snape jest ojcem jego przyjaciela wciąż był dla niego dość abstrakcyjny.
- Myślałem, że wyjechał tuż po seansie wywiadu...
- Nie, tuż przed ranem. Właśnie szedłem na górę i widziałem jak wychodził z lochów.
- Pewnie jakieś szkolne sprawy go zatrzymały, albo musiał się napatrzeć na laboratorium.
Hermiona stanęła nagle.
- Cholera - szepnęła. Spojrzeli na nią pytająco. - Zostawiłam pracę dla Slughorna w swoim pokoju!
Minęła ich i puściła się biegiem w stronę korytarza, którym można było dostać się na wyże piętra.
- Ostatnio jest jakaś roztargniona - stwierdził Ron, wyjąwszy z torby kanapkę. - Zapomniała ją wziąć rano?
Nie wiedział, że od minionego dnia nie była w ogóle w Wieży Gryffindoru. Na śniadanie poszła prosto z lochów.
Zatrzymali się przed klasą Obrony. Mimo, że do końca przerwy pozostało niewiele czasu, byli jednymi z pierwszych uczniów z ich grupy lekcyjnej. Harry oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona i utkwił wzrok w obrazie powieszonym po przeciwnej stronie. Autorem był Luis Alvarez Català, płótno przestawiało dawną kwiaciarnię.
- Mówisz, że pisał jakieś obliczenia?
- Eee... - Ron przez chwilę patrzył na niego, przeżuwając kanapkę, zanim skojarzył do czego odnosiło się pytanie. - Tak, wyliczał z jakichś fizycznych wzorów... nie mam pojęcia co to mogło być.
- I chodziłeś za nim po całym zamku?
- No tak.
- A gdzie dokładnie?
Ron przełknął głośno.
- Po salach lekcyjnych, korytarzach... na chwilę na tę najmniejszą wieżę... zajrzał nawet do tej śmierdzącej skrytki na ścierki Filcha na parterze...ale nic ciekawego. To totalnie bez sensu, nie dość, że się nie wyspałem to jeszcze pewnie przeziębiłem. Wszystko przez tego świra!
Harry skrzywił się lekko.
- Nie mów tak, wiesz jak to się teraz kojarzy...
- Fakt - przyznał przypominając sobie wczorajszy seans. - Ale jest różnica: Daniel był chory, a Nate jest po prostu stuknięty.
Wkrótce dołączyła do nich Hermiona i pozostali uczniowie. Slughorn pojawił się kilka minut po dzwonku, w nieco wytartym i przyciasnym, ale wciąż eleganckim brązowym garniturze.
- Wchodźcie szybko, mamy dziś sporo pracy! - zawołał, wpuszczając ich do środka.
Wyglądał na przejętego i zdecydowanego. Harry przypomniał sobie, że dawno nie widział Slughorna w tym, dawniej charakterystycznym dla niego, lekkim nastroju rozbawienia. Nie zapowiadało się, by szybko do niego powrócił. Stanął przy biurku, na którym postawił teczkę. Przygryzał nerwowo usta, wyraźnie zbierał się do powiedzenia czegoś, co mogło wywołać różne reakcję uczniów. Był trochę o to zaniepokojony. Kiedy Blaise zamknął za sobą drzwi (wchodził jako ostatni) i wszyscy zajęli swoje miejsca, Horacy obszedł biurko tak by stanąć tuż przed pierwszymi ławkami.
- Panie Finnigan, proszę zebrać wypracowania! A teraz posłuchajcie mnie bardzo uważnie. Razem z panią dyrektor odbyliśmy bardzo poważną rozmowę na temat tematów zajęć i priorytetów tych tematów... Wiem, że w czwartej klasie profesor Moody rzucał na was zaklęcie Imperius, byście mogli zobaczyć jak czuje się osoba, na którą jest ono rzucane...
- To nie był Moody, tylko ten... - przerwał mu Dean Thomas. - Młody Crouch, śmierciożerca.
- Słuszna uwaga, panie Thomas. Jednak program lekcji został zaaprobowany przez Dumbledore'a. W związku z ostatnimi wydarzeniami w szkole podejrzewam, że nie czujecie się tutaj tak bezpiecznie jak kiedyś. I dlatego właśnie postanowiłem wdrożyć nowy projekt na kształt tamtego. Tym z was, którzy tego zechcą, zademonstruję działanie poszczególnych zaklęć. Przejdziemy też do trochę innego omawiania działań poszczególnych metod obrony, ale o tym więcej później... Może zacznijmy od wspomnianego Imperiusa. Czy ktoś z was opisze mi jego działanie?
W górę poszybowało całkiem sporo rąk, ale Slughorn wybrał blisko siedzącego Rona.
- To zaklęcie ubezwłasnowolniające, sprawia, że jest się całkiem poddanym rozkazom atakującej osoby.
- Tak, to prawidłowa odpowiedź, ale czy ktoś z was zna mechanizm tego zaklęcia?
Rozejrzeli się po sobie. Hermiona ściągnęła brwi, próbowała przypomnieć sobie szczegóły, ale ubiegł ją Malfoy.
- Wiązka promienia typowego dla tego zaklęcia emitowana jest z taką częstotliwością, która zakłóca procesy myślowe w mózgu ofiary, zakłóca również mechanizm obronny i świadomość.
Slughorn uśmiechnął się i lekko pokiwał głową.
- Tak. Oczywiście to skomplikowane, więcej szczegółów możecie wyczytać w podręczniku. Jak już wiecie każde zaklęcie charakteryzuje się innymi właściwościami wiązki laserowej, emisją nieco innych cząsteczek, które mają za zadanie oddziaływać na inne rejony mózgu lub ciała. - Westchnął. - Żeby być w stanie obronić się przed Imperiusem, należy być na tyle silnym by go rzucić... Żeby nie było wątpliwości, nikt z was, kto tego nie chce, nie będzie musiał tego zaklęcia rzucać ani być mu poddanym. Jeżeli jest ktoś kto nie chce tego nawet oglądać, może w tej chwili wyjść. - Zrobił pauzę i kierował spojrzenie po kolei na każdego ucznia, ale nikt nie podniósł się do wyjścia. - Dobrze. Czy zatem ktoś z was jest chętny by razem ze mną przeprowadzić demonstrację?
Zanim zdążyli się zastanowić, Marlene podniosła rękę.
- Ja chcę.
- Proszę, podejdź tutaj.
Przyglądając się jak Ślizgonka zbliża się do przodu klasy, Harry przyznał w duchu, że nabierał do niej coraz więcej szacunku. To głównie z jej inicjatywy pogodzili się z Malfoyem i razem starali działać w celu zdobycia jak największej liczby informacji. Miała w sobie tę samą ciekawość i dociekliwość co Hermiona.
- Rozejrzyj się po sali, zastanów się czego w tej chwili najbardziej nie chciałabyś zrobić i powiedz o tym.
Marlene obciągnęła krótką spódniczkę z białej koronki i poprawiła od niechcenia grzywkę. Jej spojrzenie spoczęło na oknie.
- Bardzo nie chciałabym wyskoczyć z okna.
Większość osób spojrzało na nią z zaskoczeniem, ale Slughorn spokojnie zwrócił się do Malfoya:
- Czy mógłbyś stanąć przy oknach, Draco? - Gdy tylko to uczynił, nauczyciel wyjął z kiszeni różdżkę i skierował ją do Marlene. - Być może słyszeliście już, że najbardziej istotną kwestią w oparciu się temu zaklęciu jest skupienie na tym, co tak naprawdę chce się zrobić, prawda? - Pokiwali głowami. - Właśnie. Prawda jest jednak nieco odmienna. Ważna jest wasza szeroko pojęta samoświadomość. Waszej osobowości, waszego systemu wartości. Tego, co sprawia, że jesteście właśnie sobą. To więcej, niż koncentracja. To rozumienie samego siebie i swojej świadomości. Nie chodzi o to, że musicie o tym myśleć tuż przed spostrzeżeniem czyjegoś ataku, to musi permanentny stan waszej psychiki. 
Harry słuchał go uważnie, podobne słowa niedawno kierował do niego na ten temat ojciec. Marlene stała spokojnie tuż na przeciwko nauczyciela.
- Gotowa?
- Tak.
Imperio - szepnął. 
Przez chwilę zupełnie nic się nie działo. Gdy minęły dwie minuty Marlene szybkim krokiem podeszła do okien, sięgnęła po klamkę by otworzyć jedno z nich. Draco chciał ją powstrzymać, ale na znak Slughorna nie zrobił tego. Dziewczyna otworzyła okno i wskoczyła na parapet, próbując przechylić się przez wylot. Wtedy Malfoy złapał ją mocno w pasie i próbował ją ociągnąć, ale ona zaczęła się szamotać, bardzo pragnąc jednak wyskoczyć przez to okno. Trwało to chwilę, aż chłopak z wyjątkową siłą pchnął ją i siebie na pobliską ławkę. Przewrócili krzesło i potoczyli się na podłogę. Slughorn zniwelował zaklęcie i podbiegł do nich. 
- Wszystko w porządku?
- Tak - mruknął Draco, wciąż ciężko dysząc. Podniósł się i podał rękę swojej dziewczynie. 
Slughorn zwrócił się do klasy:
- Bardzo łatwo byłoby mi zmusić was do zatańczenia polki, wskoczenia na biurko, zrobienia fikołka...najtrudniej jest zmusić kogoś do zrobienia rzeczy, która zagraża jego zdrowiu i życiu. Marlene, czy mogłabyś powiedzieć co czułaś?
- Dziwne uczucie - zaczęła, jednocześnie doprowadzając swoją fryzurę do porządku. - Jakbym bardzo pragnęła to zrobić, jakby to stało się nagle najważniejsze i wielka determinacja, by nie pozwolić się powstrzymać. 
- Dziękuję ci bardzo. - Wrócił na przód klasy i przez moment pozwolił uczniom w ciszy zastanowić się nad tym, czego byli świadkami. - Czy ktoś z was jeszcze chciałby się z tym zmierzyć w takim wymiarze zanim przejdziemy do ćwiczeń? - Harry natychmiast poniósł rękę. - Harry? Dobrze, podejdź proszę.
Ron i Hermiona odprowadzili go nieco zaniepokojonym wzrokiem. 
- Myślę, że akurat ty nie będziesz miał trudności z tą klątwą - szepnął Horacy gdy tylko chłopak przed nim stanął. - Imperio!
Natychmiast poczuł dziwną lekkość i jakby nagle znalazł się w bańce, która odgradzała go od reszty klasy. Coś podpowiadało mu, że dobrym pomysłem byłoby rzucić się na podłogę. Zmarszczył brwi. Co za głupia myśl, po co miałbym rzucać się na podłogę... Nagle przebiegł go zimny dreszcz i poczuł bolesny skurcz mięśni. Skrzywił się i cicho jęknął. Slughorn zniwelował zaklęcie i zaśmiał się głośno. 
- Doskonały przykład! Doskonały! - klasnął w dłonie. - W perfekcyjnej formie, gdy jesteście całkowicie w stanie oprzeć się temu zaklęciu, macie świadomość, że ktoś próbuje je rzucić, ale nie czujecie żadnego bólu. Jesteś blisko, Harry, bardzo blisko! - Poklepał go po plecach i jeszcze raz zaklaskał. - To bardzo trudna sztuka, kochani. Teraz ci z was, którzy tego chcą, niech dobiorą się w pary i nawzajem spróbują zmusić się do wykonania prostej czynności. Prostej! Jak podskoczenie, uniesienie dłoni, stanięcie na krześle. Nie chcecie odczuć mojej złości jeżeli zobaczę, że ktoś próbuje koleżankę czy kolegę zmusić do czegoś poważniejszego. No, proszę bardzo!
Harry zdecydował się być jedynie obserwatorem. Przyglądał się jak Ron i Hermiona próbują nawzajem rzucić na siebie klątwę, ale żadnemu z nich się to w pełni nie udało. Podobnie Marlene obserwowała Dracona i Blaise'a, im jako jedynym ta sztuka szła bardzo wprawnie. 
- Niesamowite!  Dopiero te zajęcia mi uświadomiły jak bardzo tak naprawdę jestem bezbronna! - mówiła Hermiona gdy dwie godziny później szli wzdłuż korytarza na drugim piętrze. 
- Nie martw się, Hermiono, ja tu jestem! - zaśmiał się Ron.
- To nie jest śmieszne, Ronald! - Chwyciła ich obu za ramiona i przyciągnęła do siebie. - A co, jeżeli któryś z tych manekinów rzuci na nas Imperio? - szepnęła. - Tylko Harry się temu oprze!
- I nas ocali. W końcu poświęcenie ma we krwi, nie?
- Ha ha - mruknęła z przekąsem. Natomiast Harry dostał niepohamowanego ataku śmiechu. - Idę do biblioteki, do zobaczenia na Transmutacji!
- A tak szczerze mówiąc to też mnie to trochę niepokoi.
- Możemy trenować w wolnych chwilach jeżeli chcesz - zaproponował brunet.
- Byłoby świetnie! Tylko powiedz mi, kiedy my znajdziemy wolne chwile?
Do rozpoczęcia zajęć pozostało jeszcze półgodziny, więc kiedy podeszli pod salę, nie było tam jeszcze pozostałych uczniów. Zauważywszy, że drzwi są uchylone, co zwykle się nie zdarzało, zdecydowali się wejść i poczekać w środku. 
- Może uda mi się dokończyć tę tabelkę na Zielarstwo - westchnął Ron - w spokoju, w tym hałasie na korytarzu w ogóle nie da się skupić. 
Harry przysiadł na parapecie. W zamyśleniu przerzucał jabłko z jednej dłoni do drugiej. W duchu przyznał, że ostatnia lekcja podniosła go na duchu. Jako jedyny potrafił oprzeć się tak silnej klątwie, to była duża rzecz. Poczuł, że jego pewność siebie wzrosła nieco. Wciąż miał wiele obaw związanych z tym, że jego ojciec wyjechał z Hogwartu. Wprawdzie przywykł do myśli o tym, że jest całkiem sam, ale teraz gdy znał już prawdę, to było nieco inne uczucie. Żal było mu, że nie poznał prawdy wcześniej, chociażby rok wcześniej, by mógł się nacieszyć. Miał wrażenie, że z czasem jego życie wcale się nie uspokajało, a wręcz przeciwnie, nabierało rozpędu. Niebezpiecznego rozpędu. 
Przez następne dwadzieścia minut Ron pracował nad tabelą właściwości roślinnych, a Harry, który swoją już dawno zrobił, dumał nad najbliższą przyszłością. Zeskoczył z okna i podszedł do kosza, by wyrzucić ogryzek i wtedy dostrzegł malutką kałużę przy długiej, wąskiej szafie nieopodal biurka nauczycielskiego. Zaintrygowany i ze złym przeczuciem zbliżył się do szafy. Kałużka była czerwona i wyglądała jak plama świeżej krwi. 
- Ron...
- Hę? - burknął, nie odrywając wzroku znad karki. 
- Ron, chodź tutaj.
- Co? 
- Chodź!
Weasley niechętnie zostawił pracę i podszedł do niego. Obaj spojrzeli na krew i jednocześnie podnieśli wzrok na siebie. 
- To z tej szafy.
- No nie, znowu coś i na pewno nic dobrego! Jakie jest prawdopodobieństwo, że stłukł się słoiczek z czerwoną farbą? - spytał z nadzieją Ron.
- Chyba bliskie zera. 
Zbliżył swoją rękę do drzwiczek, ale Ron złapał go za łokieć. 
- Nie otwieraj.
- Ale musimy! To krew. Jeżeli ktoś potrzebuje pomocy?
- To my będziemy potrzebowali pomocy jeżeli otworzysz te szafkę! 
- Więc co proponujesz?
- Może ty tu zostań, a ja pobiegnę po... - przerwał bo w tym momencie drzwiczki od szafy otworzyły się, a ze środka wprost na Harry'ego wypadło nagie, zakrwawione ciało młodej dziewczyny. - Aaa!
Dziewczyna była dość szczupła, jasnowłosa, prawdopodobnie niewiele młodsza od nich. Cała jej skóra była ponacinana jakby przeszła przez maszynę krajalniczą. Harry podtrzymał ją pod ramionami i odsunął nieco od siebie. Dziewczyna miała otwarte oczy, a jej szyja została przebita metalową strzałą. Harry położył dziewczynę na podłodze. Zanim on czy Ron zdążyli coś powiedzieć, zabrzmiał dzwonek, a do sali weszła Minerva McGonagall, a za nią uczniowie. 


- Nie wyjmujcie podręczników, nie będą dzisiaj potrzebne. Zajmiemy się... - zatrzymała się, dostrzegłszy Rona i Harry'ego, całego umazanego krwią. Położyła dłoń na piersi, próbując uspokoić oddech. - Wyjdźcie stąd, wszyscy wyjdźcie! Panno Cooper, proszę wezwać tutaj Nathaniela.
- Po co jego? - jęknął Ron. - Ten kopnięty bubek znowu zrzuci wszystko na nas!
- Takie są procedury, panie Weasley, muszę ich przestrzegać. Proszę mi natychmiast wytłumaczyć co tu się stało!
- Ale my nie wiemy, naprawdę - powiedział Harry. Podniósł się z klęczek. 
- Jak to się stało, że jesteście w sali? Dlaczego...oh, Merlinie... 
Przykucnęła przy martwej uczennicy i zasłoniła jej powieki. 
- Sala była otwarta, Ron chciał odrobić lekcje, a ja... nic nie widzieliśmy, ona była w szafie, zauważyliśmy krew... 
Przez następną godzinę musieli tłumaczyć się przed Nathanielem i kilkoma jego podwładnymi. Znów zostali oskarżeni o spowodowanie śmierci współuczennicy i nie pomogły żadne tłumaczenia. Dowody ich winy nie były jednoznaczne, ale według Nate'a kwestią czasu było ich ustalenie. Z każdym kolejnym morderstwem traktowano sprawę coraz bardziej przedmiotowo, ale z coraz mniejszym szacunkiem do zamordowanych uczniów. 
- Pani profesor... pani chyba nie wierzy, że to ja zrobiłem? - spytał Harry gdy tylko on i Ron zostali sami z dyrektorką, a ciało piętnastoletniej Puchonki wyniesiono. 
- Oczywiście, Harry, że nie wierzę - odparła, mocno zaciskając palce na jego ramieniu. - Ale nic nie mogę zrobić. Kolejny raz znaleźliście się w złym miejscu w złym czasie. Uważam, że to nie jest przypadkowe. 
- Ktoś chce mnie wrobić.
- Mnie też! - zawołał Ron, jakby w obawie by nie zostać pominiętym. 
- Ale dlaczego? To nie może być inicjatywa Riddle'a, on przecież nic już ode mnie nie chce i...
- Harry, Harry, nie wiem komu na tym zależy, ale obawiam się, że to będzie posuwało się coraz bardziej. I wielu uczniów poniesie przez to śmierć. 
- Dlaczego znowu my? Dlaczego ja?
- Wydaje mi się, że jest to powiązane z tym, że jesteś synem Severusa, Harry. A on z kolei był przyjacielem Daniela. 
- Ale przecież Daniel nie żyje - wtrącił. - O co tutaj chodzi? W żaden sposób nie mogą już w niego uderzyć, więc czemu...
- W Snape'a  mogą przez ciebie - mruknął Ron.
- Profesora Snape'a, Ron - poprawiła go nauczycielka. 
- Już tu nie uczy!
- Nic z tego nie rozumiem, 
- Harry, jedyną drogą jaką można to połączyć jest powiązanie ciebie, Severusa, w pewien sposób Daniela. Teraz kiedy... - przerwała na moment - Daniela tu nie ma, nie znaczy, że zniknęły jego sprawy. Mógł ci coś zapisać, Harry, albo... nie wiem, to tylko moje pobieżne podejrzenia. Albus, zanim wyjechał, podejrzewał, że może dojść do takich rzeczy. Podejrzewam, że jest to związane również z twoimi powiązaniami z Tomem. 
- Riddle? Przecież już go nie obchodzę. 
- Z całą pewnością nie chce twojej krzywdy, ale nie powiedziałabym, że go nie obchodzisz, Harry. Łączy was intryga, którą przed laty przeprowadził Albus. Spodziewam się, że jesteś dla Toma bardzo cenny. Severus przekazał mi wystarczająco wiadomości, bym mogła wydać taki osąd. Komukolwiek zależy na tym, by wpędzić cię w tak poważne kłopoty, źle życzy również jemu. Teraz giną niepowiązani z tobą uczniowie, ale boję się, że to może zacisnąć pętlę. 
Ron głośno przełknął ślinę. 
- Czy w takim razie również powinienem opuścić szkołę? Nie mogę narażać moich przyjaciół na...
- Harry, czy Severus ci czegoś na ten temat nie mówił? - spytała ostro. 
Westchnął i przytaknął. 
- Tak. Mam tu być dopóki mi to bezpośrednio nie zagraża.
- I póki co, obaj się tego trzymajcie, chłopcy. 

*

Koty leżały obok siebie na jednej poduszce, rudy ogon spleciony z szarym ogonem. Przylegały do siebie jakby pragnęły być najbliżej siebie jak tylko było to możliwe. Leonel przyglądał im się przez chwilę zanim zasiadł w fotelu. Na stoliku obok postawił dwa puste kieliszki. Chociaż jego pragnienie wzrastało z każdym dniem, nie pozwalał sobie na zaspokojenie go od czasu śmierci Daniela. To był jeden z jego sposobów na żałobę po przyjacielu. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca w swoim własnym domu. Całe dnie spędzał w kuchni, gotując dania których nikt nie jadł. Alaya nie była już nieprzytomna, przynajmniej nie wedle oficjalnych wytycznych. Leżała w pokoju gościnnym na piętrze, nie wydawała z siebie żadnego dźwięku ani żadnej oznaki życia poza oddechem. Nie było możliwym by nawiązać z nią jakikolwiek kontakt, przynajmniej tymczasowo. 
Oparł rękę o łokietnik, delikatnie uderzając opuszkami palców o ciemny mahoń. Jego wzrok skupiał się na tarczy potężnego zegara. Powinien już tutaj być, przecież zwykle się nie spóźniał. Ale Leonel wiedział, że Daniel nie przyjdzie i świadomość ta sprawiała mu niewymowny dyskomfort. Ledwie zdał sobie sprawę z tego, że widział w nim przyjaciela, a już musiał się z nim pożegnać. To mu nie odpowiadało. Być może z egoistycznej potrzeby eksploatowania tak ciekawego dla niego zjawiska jakim była przyjaźń, pragnął by Daniel żył. Jednocześnie nie mógł pomijać w myślach faktu, iż sam znacząco się do tej śmierci przyczynił. Było w tym coś nieznośnego. 
Przekrzywił lekko głowę. On siedział na tym fotelu, ubrany w ten zakrwawiony garnitur z głęboką , wciąż krwawiącą raną na szyi. Z charakterystycznym dla siebie, ciepłym uśmiechem patrzył na śpiące przy sobie koty. 
- Niesamowite - powiedział cicho, acz wyraźnie - jak bardzo się do siebie przywiązały. Zanim się poznały, było im dobrze żyć w pojedynkę, a teraz... teraz jakby nie mogły żyć bez siebie, jakby w pewien sposób zaczęły stanowić całość. 
- Widzę w tym alegorię. 
- Widzisz siebie? Bardziej wyraźnie?
- Widzę w sobie nowe części.
- Nie są nowe. Zawsze tam były, ale dopiero teraz masz możliwość ich wyeksploatowania. 
- Miałbym. Autant en emporte le sang. 
- Comment vous sentez-vous à cause de cela?
- Douloureux. Je sens la douleur. Je rate mon ami. 
- Il y avait une longue chaîne d'événements menant à cela.
- Czuję się za to odpowiedzialny. 
Daniel skrzywił się, zmarszczył brwi i głośno odetchnął. Zgiętą w łokciu prawą rękę opierał na ramieniu fotela, palce przytykając do skroni. 
- Nie przypisuj sobie odpowiedzialności za moje wybory. 
- Nie wszystkie wybory były twoje. 
Zaśmiał się gorzko.
- Być może wybór nie był mój, ale moje było przyzwolenie. Ciche przyzwolenie. - Wstał, by zacząć przechadzać się powoli wokół gabinetu. - Mieszanka arszeniku, belladonny, strychniny, solaniny, cyjanku...? Coś jeszcze? Wyczucie wszystkich składników wyłącznie smakiem nie było proste - powiedział tonem, jakby chciał się usprawiedliwić. - Oczywiście do tego inhibitory, jakaś substancja spowalniająca działanie każdego z trujących składników. Wyraźnie czułem enhalus acoroides. - Leonel przygryzł usta i spuścił wzrok. - Coś nie tak? Oh, Leo... to było dla mnie naprawdę bardzo wygodne. 
- Dla mnie nie. 
- Ale bardzo mi pomogłeś. Dzięki tobie to wszystko stało się łatwiejsze do przeprowadzenia. Nawet w oczach Alayi. Sądzę, że tak było lepiej. Widziała mnie słabnącego, dążenie do śmierci w takim stanie może być przyjęte za bardziej naturalne. 
- Ona nigdy tego nie zaakceptuje. 
- Je sais. Et toi?
- Czuję w sobie przytłaczający sprzeciw. Nie podoba mi się to, nie tego chciałem. 
- Wiem, to dlatego próbowałeś mnie ratować. Dlaczego, mój przyjacielu?
- Nie jestem pewien. 
Daniel oparł się o biurko, skrzyżował ramiona, po chwili błądzenia wzroku wokół, utkwił go w Leonelu. 
- Uważam, że ja wiem. A przynajmniej mam... solidne podstawy do wysnucia konkretnych wniosków. 
- Jakie to wnioski? - zapytał szeptem. 
- Byłeś bardzo ciekawy. Wtedy, zanim mnie jeszcze poznałeś i w momencie poznania mnie. Wiedziałeś, w którym momencie do tego dojdzie i nie mogłeś się doczekać. Wiedziałeś, że jestem chory, ale twoją ciekawość wzbudzało coś więcej niż sama schizofrenia. Z nią masz do czynienia notorycznie i nie jest niczym szczególnym. Chodziło o mnie. Poznałeś Alayę, ciekawiło cię kim jest człowiek, który miał na nią taki wpływ. Co jest we mnie wyjątkowego...a czułeś, że coś musi być. Nie zależało ci na mnie, po prostu chciałeś zaspokoić swoją ciekawość - dodał z uśmiechem. 
- Tak. 
- Stopniowo poznawałeś mnie coraz bardziej, a im bardziej, tym mniej komfortowo czułeś się ze swoim zadaniem. Tym bardziej ci na mnie zależało. Twoja ciekawość przeobraziła się w autentyczną troskę i nie umiałeś sobie z tym poradzić. Przywiązałeś się do mnie. Nie dlatego, że pierwszy raz spotkałeś kogoś, kogo pragnąłeś mieć jako przyjaciela, nie, to już raz cię spotkało, wiele lat temu. Tym razem było inaczej. Widziałeś we mnie nie tylko przyjaciela... widziałeś we mnie swoje odbicie. Pierwszy raz poznałeś kogoś, kto rozumiał cię w pełni. Twoje instynkty. Dzięki podobieństwom. Nous nous ressemblons. Ty jesteś wyjątkowy. Ja jestem wyjątkowy. I obaj jesteśmy osamotnieni. Zawsze. - Podszedł do Leonela, sięgnął po leżący na stoliku notatnik i zaczął go kartkować. - To twoje notatki odnośnie do mojej terapii?
- Tak.
- Czujesz się jakby coś wspaniałego, co już miałeś w swoich dłoniach, rozpadło się? Jak ten kieliszek. - Wziął jeden z kieliszków, przez chwilę przyglądał mu się z uwagą, następnie puścił go, pozwalając by roztrzaskał się przy upadku, a odłamki szkła rozprysły się na lakierowanej podłodze. - I nigdy już tego nie odzyskasz. Nie możesz nic zrobić. 
- Nie zrobiłem wystarczająco wiele, nie zdążyłem. 
Sauvage położył notatnik na biurku i ponownie zajął miejsce w fotelu na przeciwko Celtera. 
- Wierzysz, że mogłeś mi pomóc?
- Tak. Chcę w to wierzyć. 
- Dlaczego? To powoduje wyrzuty, żal... gniew i brak akceptacji tego, co się stało. O wiele łatwiej przyjąć, iż nie mogłeś nic więcej dla mnie zrobić. W żaden sposób nie mogłeś uchronić mnie przede mną samym. 
- Wierzę, że rozwój naszej więzi byłby dla ciebie pomocy. Tak czuję. 
- Dlatego nie mogłeś uszanować mojej decyzji. 
- Szanuję twoją decyzję. Jest mi przykro i wstyd, że pod wpływem impulsu śmiałem się w nią wtrącić. 
- Szanujesz... tak, ale wolałbyś, żebym żył. 
- Tak. 
- Więc co teraz zrobisz, przyjacielu?
Leonel patrzył na niego, szukając w jego oczach odpowiedzi, szukając odpowiedzi w sobie samym. Przymknął powieki, a otworzył je dopiero gdy dobiegł do niego dźwięk dzwonka drzwi wejściowych. Na fotelu nikt nie siedział. Jego notatnik wciąż leżał na stoliku obok. Na podłodze migotały odłamki szkła, ale jeden z kieliszków pozostał nienaruszony. Wstał i chwycił go w dłoń. Zaciskał ją przez moment, a potem całkowicie rozluźnił, upuszczając naczynie. 


- Czy mogę wejść? - spytała kiedy minęła już trzecia minuta od momentu, w którym Leonel otworzył drzwi i zaczął się jej przyglądać. 
- Oczywiście - odparł, budząc się z transu i wpuścił ją do środka. - Wybacz, jestem  nieco zaskoczony. 
- Wiem, że po ostatnim zachowaniu Kajusza nie spodziewałbyś się moich odwiedzin. Ale to były jego słowa, nie moje. 
Uśmiechnęła się i podała mu płaszcz. 
- Zechcesz się czegoś napić? Wina?
- Może herbaty?
Przytaknął i skierował się do kuchni, Fiona natomiast przeszła do gabinetu. Gdy tylko dostrzegła koty, od razu przy nich kucnęła. Lyon zamruczał z zadowoleniem wtulając główkę w jej dłoń. 
- Jaśminowa z żurawiną i borówką - powiedział, kładąc spodeczki z dwiema filiżankami na szklany blat stolika. 
- Dziękuję ci bardzo. 
- Czemu więc zawdzięczam tę miłą niespodziankę? - spytał, zajmując uprzednio zwolnione miejsce w fotelu. 
Fiona usiadła na przeciwko. 
- Chciałam wyrazić mój smutek w związku z tym jak zostałeś potraktowany przez mojego męża i jak również chcę poprosić cię, abyś dał mu trochę czasu. Musi zrozumieć ile dla niego znaczysz, dopiero wtedy będzie w stanie należycie to okazać. 
- Sądzę, że już okazał mi wystarczająco dobitnie, co o mnie myśli. 
- Potrzebuje czasu. 
Leonel chrząknął. 
- Znamy się wystarczająco długo, by móc ocenić nasz wzajemny stosunek do siebie. Rozumiem stanowisko Kajusza, szanuję jego decyzję i nigdy więcej nie będę mu narzucał swojego towarzystwa. 
- Kajusz nie potrafi ocenić swojego stosunku do ciebie. Wzbrania się przed tym, co czuje bo obawia się tego, co na co dzień pozostaje niewidoczne. Jest człowiekiem, który obawia się zbliżać do ciemności. Wie, że ona jest, czasem podziwia, ale nie chce w nią wnikać. Wie, że to mogłoby bardzo szybko zajść zbyt daleko. Obawia się wpływu jaki może na niego mieć. I chociaż doskonale pamięta okoliczności naszego pierwszego spotkania, obawia się, czego jeszcze nie widział.
Na wąskie usta lekarza wpłynął uśmiech satysfakcji. 
- A ty?
- Jedno z nas musi być szczere. Chociaż rozmawiam z pewną wersją ciebie, widzę wystarczająco dużo, by widzieć prawdziwego ciebie. I bardzo cię lubię. - Zrobiła przerwę, by się uśmiechnąć i nacieszyć oczy uśmiechem jaki wywołała u Leonela. 
- Jedno z nas musi być szczere? Jestem szczery. 
- Nie całkiem. 
- Tak jak każdy.
- Niezupełnie. Manipulujesz swoimi słowami, manipulujesz prawdą by chronić to, do czego nie chcesz nikogo dopuścić. Zbudowałeś wybitną konstrukcję. To miłe, gdy ktoś nas widzi i ma zdolność zobaczenia nas. Trzeba naprawdę chcieć się przyjrzeć, by móc w pełni zobaczyć i docenić kunszt twojej konstrukcji. By móc się z tobą porozumieć. Dlatego jesteś samotny. 
- Miałem przyjaciela.  Mam możliwości przyjaźni. Ty i ja jesteśmy zaprzyjaźnieni. 
- Miałeś przyjaciela... To głównie ten aspekt doprowadził Kajusza do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Nie możesz być inicjatorem przyjaźni w stosunku do mężczyzny, który był niepowiązany z konceptem przyjaźni. Jako mężczyzna niepowiązany z konceptem przyjaźni. Kajusz nie chce być dla ciebie przyjacielem ponieważ Daniel Sauvage był dla ciebie przyjacielem... Poczuł się zagrożony, ale wkrótce zrozumie, że potrzebuje kontaktu z tobą. Dlatego proszę, byś mu wybaczył obecną sytuację. 
- Wybaczę. Zawsze będę uważał Kajusza za mojego przyjaciela. 

*


Leonel przepuścił Alayę przodem i zamknął za nimi drzwi. Chociaż wciąż się nie odzywała, rano udało mu się zachęcić ją do zjedzenia śniadania (jajecznica i rogaliki z masłem), a gdy zasugerował odwiedzenie Brouillard Rue 7, przytaknęła. Nie szlochała, ale z jej zaczerwienionych i opuchniętych oczu co i rusz wypływały łzy, a emanowała z niej tak wielka pustka, że nawet Leonel czuł się nieswojo i bezradnie. 
Gdy tylko weszli do korytarza, rozległ się dźwięk telefonu. Podszedłszy do aparatu, zauważył, że kilkadziesiąt połączeń zostało nieodebranych. 
- Rezydencja Daniela Sauvage, Leonel Celter, słucham? - powiedział, podnosząc słuchawkę. 
Witam! Dzwonię z Magicgate, na pewno pan zna, zajmujemy się produkcją filmów. Jesteśmy zainteresowani prawami autorskimi do historii Daniela Sauvage i bardzo chcielibyśmy skontaktować się z jego żoną. 
- Przykro mi, ale nie jest to możliwe - rzekł, odkładając słuchawkę. 
Telefon znów zadzwonił.
- Rezydencja Daniela Sauvage, Leonel Celter, słucham?
Bonjour! Dzwonię z Eliksirów, chcielibyśmy przeprowadzić wywiad z panią Alayą Sauvage i...
- Przykro mi, to niemożliwe. 
Wyłączył telefon od kontaktu i dopiero wtedy nastała cisza. Rozejrzał się, szukając jakiejś wskazówki, ale nigdzie nie było żadnego drogowskazu czy znaku. Alaya przez kilka minut trwała w bezruchu, jakby dopiero przyswajając, że jest w domu. I że w tym domu nie ma już jej męża, nigdy więcej nie będzie. Przypomniawszy sobie wszystkie okoliczności jego próby samobójczej, pobiegła schodami na górę. Leonel domyślił się dokąd zmierza i poszedł za nią. 
Łazienka wciąż wyglądała tak jak tamtego popołudnia, gdy Leonel znalazł w niej nieprzytomnego Daniela. Kilka potłuczonych buteleczek. Brudny sztylet. Zaschnięta krew na podłodze i wanna wciąż pełna czerwonej od krwi wody. Alaya weszła do środka, ale on został w progu. Patrzył na nią przez chwilę, aż poczuł przejmujące wrażenie, że powinien zostawić ją samą. 
Podeszła do wanny. Powoli rozpięła guziki jasnoniebieskiej koszuli, pozwoliła by opadła na podłogę, podobnie jak jej czarna spódniczka. Następnie zdjęła stanik i figi. Ostrożnie stanęła w wannie. Woda była lodowata, lepka i bardzo nieprzyjemna. Osunęła się, by usiąść na dnie. Wpatrywała się w krwawą wodę, w swoje dłonie w niej zanurzone. Tylko tyle. Tylko ta krew została z człowieka, którego kochała całym sercem. Niedawno to on leżał w tej wannie. Wypił truciznę, pociął sobie żyły, wbił sztylet w brzuch i poderżnął gardło, zrobił wszystko, by tylko uchronić się przed odratowaniem. I jej obecność w jego życiu nie miała żadnego znaczenia. Może nawet żyłby dłużej gdyby się w tym roku nie zobaczyli. Może tylko wszystko pogorszyła. Tak wiele rzeczy zrobiła źle. Może nie potrafiła kochać go tak jak tego potrzebował. A może od zawsze do tego zmierzał, do autodestrukcji. Daniel był jedynym człowiekiem jakiego kochała i jedynym, którego potrzebowała. Myśl o tym, że nie żyje była dla niej nieopisanie bolesna i wciąż nierzeczywista. To nie tak miało wyglądać. To wszystko inaczej sobie zaplanowali. Dawno, dawno temu. Uśmiechali się do siebie. Wciąż widziała jego uśmiech, uśmiech, który zawsze wydawał się nie pasować do tego, co widziała w jego oczach. Przerażenie, zmęczenie, złość. Ale przecież wszystko było w porządku. Jak można by pragnąć więcej, gdyby miało się wszystko? Bo przecież miał wszystko, prawda? Miał młodość. Na tak długo jak tylko zechciał! Miał pieniądze. Tak wiele jak tylko zechciał. Miał wiedzę i pasje. I miał też ogromny ciężar, który dźwigał przez całe swoje życie. Coś, o czym nie potrafił przestać myśleć. Czy to w pracowni, czy to podczas walki, czy to przy niej w łóżku. To było przy nim zawsze. Jak oni mogli obwiniać go o jego chorobę! Jak mogli nie doceniać, jak mogli nie widzieć, że osiągnął więcej niż oni wszyscy razem wzięci. Krzywda mu wyrządzona była permanentna, niemożliwa do złagodzenia. Była jak druga choroba, która z czasem niszczyła go coraz bardziej. Nie miał gdzie uciec ani gdzie się ukryć, nawet w jej ramionach, to wszystko było w nim. 
Otworzyła usta i zanurzyła się pod wodę. Nie zrobił tego przy niej ani nie zrobił tego z nią, bo zawsze był sam, czegokolwiek by nie zrobiła. Może to właśnie wtedy, może to właśnie tamtego dnia gdy się poznali, skazali siebie wzajemnie i swoją miłość na taki koniec. Gdyby tamtego dnia wiedziała jak to się skończy, gdyby już wtedy wiedziała wszystko o ich przyszłości, nie zrezygnowałaby z niego. 
- Nie będziesz z nim szczęśliwa - powiedziała do niej matka Daniela, niedługo przed ich ślubem, gdy Alaya wiedziała już o jego chorobie. 
Nie chcę być szczęśliwa. Chcę być z Danielem. - Tak brzmiała jej odpowiedź. Chciała być z Danielem. I chciała wszystkiego, co się z tym łączyło. 
Wynurzyła się i przetarła oczy. Sięgnęła po sztylet, którego Daniel użył do samobójstwa. Patrzyła na niego, wyobrażając sobie jak używa go Daniel. Zbliżyła czubek ostrza do ust, następnie przyłożyła do swojego lewego przedramienia. Zacisnąwszy zęby, mocno zagłębiła sztylet przy nadgarstku i przeciągnęła go aż pod zgięcie w łokciu. Rana natychmiast zaczęła mocno krwawić. Ponownie się zanurzyła, a jej krew zmieszała się z wodą i krwią Daniela. 

Tymczasem Leonel siedział przy fortepianie w salonie, przeglądając dokumenty, które na wierzchu zostawił Daniel. Były tam cztery koperty, jedna zaadresowana do niego, druga do Marka, kolejna do Severusa i inna dla Alayi. Widać było, że w tej ostatniej znajdował się nie tylko list, ale i płyta CD. Przerwał czytanie gdy jego uszu dobiegł dźwięk kroków zbliżających się do salonu. 
- Celter, spodziewałem się, że cię tu zastanę - powiedział Mark. 
Podszedł do niego i podał mu dłoń do uściśnięcia. Leonel odwzajemnił powitalny gest.  
Daniel zostawił to dla ciebie - powiedział, podając blondynowi przeznaczoną dla niego kopertę. - Nie wiem jak ze spadkiem, jeszcze nie przeczytałem - wskazał na testament. - Będziesz miał okoliczność, by zobaczyć się z Severusem Snapem?
- Z tego co wiem to dzisiaj wyjeżdża, spróbuję go przed tym złapać i przekazać mu to - odparł, chowając obie koperty do kieszeni czarnej marynarki. - Celter, czy dzwonił już do ciebie Antoniusz?
- Tak, pytał się czy skończyłem autopsję. 
Mark westchnął i przysiadł na ramieniu fotela. 
- Chodzi o to, że Daniela... to znaczy... jego ciała nie ma w twoim laboratorium. 
Leonel uniósł brwi w lekkim zaskoczeniu.
- Dlaczego?
- Ty też nie wiesz? Widzisz, nikt nie wie. Pomyślałem, że może zrobiłeś coś, czego nie chciałeś powiedzieć Fioravantiemu. 
- Niczego nie zrobiłem - powiedział spokojnie. 
- Celter... jeżeli zabrałeś gdzieś Daniela, gdzieś ukryłeś, cokolwiek... ja chcę o tym wiedzieć! - syknął ze złością. - Żądam od ciebie tej informacji! Ten człowiek był dla mnie jak brat i...
- Powtarzam ci, panie Dent, że niczego nie zrobiłem. 
- I zasługuje na to, żeby mu wyprawić odpowiedni pogrzeb. Przez całe życie nie okazywano mu wystarczająco szacunku, nigdy tyle na ile naprawdę zasługiwał! Chcę mu to zapewnić chociaż po śmierci. 
- Niczego nie zrobiłem z ciałem Daniela. 
- Celter! Miej świadomość, że ukrywanie go, chowanie gdzieś, czy jakiekolwiek... konserwowanie - skrzywił się z widocznym bólem. - to brak szacunku!
Leonel wstał. 
- Jeżeli myślisz, że kiedykolwiek potraktowałbym mojego przyjaciela bez szacunku to się bardzo mylisz!
- O tak, bo krojenie go na kawałki to wyjątkowy sposób okazywania szacunku, prawda?!
- Nie kroiłem go na kawałki! - zaperzył się. - Ledwie zacząłem autopsję. Przerwałem, bo nie mogłem... nie bylem w stanie jej kontynuować. Nie mam nic wspólnego z tym zniknięciem.
- Powiedzmy, że ci wierzę. Ale Celter, jeżeli okaże się, ze schowałeś go gdzieś u siebie w domu to przysięgam, ze cię zabiję i własnoręcznie zrobię ci autopsję na tym samym stole! - krzyknął. 
Mierzyli się przez chwilę, aż Mark uspokoił się i obejrzał po salonie. Jeszcze nie tak dawno rozmawiał w tym miejscu z Danielem o planach na przyszłość...
- A gdzie jest Alaya? U ciebie?
- Nie, w łazience. 
- W łazience? Zostawiłeś ją tu samą?!
Nie czekając na odpowiedź, puścił się biegiem na piętro. Już wbiegłszy tam z oddali przez otwarte drzwi widział, co zrobiła. 
- Alaya! - zawołał, przebiegając przez próg. Pochylił się nad wanną, złapał ją za ręce i próbował pociągnąć w górę, ale zaczęła się szamotać, nie pozwalając mu się wyciągnąć. - Alaya, proszę!
Było mu coraz trudniej, toteż wskoczył do wanny, klęknął i mocno złapał kobietę pod ramiona. W końcu przestała się szarpać, bez sił opadła mu w ramiona i dopiero wtedy głośno się rozpłakała. Mark przytulił ją do ciebie i zaczął głaskać po mokrych włosach. Leonel przyglądał im się w milczeniu. 

*

Severus spojrzał na zegarek, właśnie dochodziła osiemnasta i komunikat zapowiedział wjechanie European Expressu na peron piąty. Rozglądając się po zgromadzonych na dworcu pasażerach, w myślach sprawdzał listę rzeczy, które ze sobą zabrał. Wszystko zgrabnie zmieścił w jednej, solidnej torbie. Z oddali widział już zbliżający się pociąg i nie minęło dziesięć minut jak wielka lokomotywa i podłączone do niej kilkadziesiąt granatowych wagonów wtoczyło się na tor przy peronie. Severus jeszcze raz zerknął swój bilet. Wagon dziewiętnasty, przedział pojedynczy numer pięć. 
- Snape! SNAPE!
Odwrócił się, mając wrażenie, że ktoś krzyczał jego nazwisko. Odsunął się od linii bezpieczeństwa, by przedrzeć się przez tłum wsiadających i wysiadających pasażerów. Wtedy dostrzegł biegnącą ku niemu postać. Mark Dent przypominał z takiej odległości czarną plamę z garnituru i koszuli z jasnym czubkiem włosów.
 - Dent? - Severus nie krył zaskoczenia. Ojciec odprowadził go na dworzec, ale nie spodziewał się, że akurat Mark zechce się z nim pożegnać. Ledwie się tolerowali.
- Snape! Na szczęście zdążyłem cię złapać - wysapał. Oparł się dłonią o kolumnę i spróbował zaczerpnąć powietrza. 
- W jakim to celu chciałeś to osiągnąć?
-  Mam ci parę rzeczy do przekazania. - Wyciągnął z kieszeni kopertę i podał mu ją. Severus posłał mu podejrzliwe spojrzenie. - Daniel zostawił dla ciebie list. Dla mnie też - dodał pospiesznie, jakby nie chciał, by Snape poczuł się tym faktem jakoś wyróżniony. - Jest też testament, Celter ma go u siebie, jeszcze nie przeczytaliśmy. Być może coś ci zapisał - dodał, jakby szczerze w to wątpił. 
- Dziękuję, że mi go oddałeś. Ale teraz pozwól, czeka mnie długa podróż.
Chciał odejść, ale Mark złapał go za ramię. 
- To nie wszystko, Snape. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. 
- Wiedzieć co takiego?
Odruchowo poprawił włosy i głęboko westchnął. 
- Po śmierci Daniela jego ciało przeniesiono do laboratoriów Fioravanti Enterprises&Industries, Celter został zobowiązany do przeprowadzenia autopsji, ale... nie wykonał tego do końca... Mogę to potwierdzić, bo widziałem... Jednak... teraz nie wiadomo gdzie on jest. 
- Celter? 
- Nie, Daniel.
Brunet zamrugał szybko. 
- Jak to: nie wiadomo? 
- Snape, mówię do ciebie, że nie wiedzą! Nie tylko ja nie wiem, nikt nie wie. Celter, ludzie z laboratoriów, nikt, nawet Antoniusz. To nie jest jego sprawka. Daniel tak po prostu stamtąd zniknął, jakby wyparował.
 Severus przez chwilę nic nie mówił, a potem uśmiechnął się. 
- To potwierdzenie tego, co przeczuwałem. 
- To znaczy?
- Uważam, że Daniel nie umarł. 
Mark wydał z siebie dźwięk będący dziwną mieszaniną parsknięcia i jęku. 
- Snape... - zaczął, kręcąc głową. - Nawet nie potrafię wyrazić jak bardzo bym pragnął, by Daniel żył, ale... ja byłem przy jego śmierci,  ja ją widziałem...
- Możesz uznać że to moje urojenie, zakłamywanie rzeczywistości, nic mnie to nie obchodzi, Dent. Ty swoje widziałeś, ja swoje wiem. 
Mark przygryzł usta i opuścił głowę. Snape odszedł, by wejść do wagonu, ale nim zniknął w jego wnętrzu, wymienił z Markiem jeszcze jedno spojrzenie i skinął mu na pożegnanie. 

---------------------------------------------------------------------------------------------------------
Soundtracks:
Coriolan Overture Op.62 - Beethoven
You are my sister - Anthony and the Johnsons
Hungarian Dance No.8 - Brahms
Rondo in D minor
To your health - Keaton Henson