NEXT CHAPTER


.

.

5.10.2014

65.
Whisper of silence


on my deathbed, all I see is you
the life will leave my lungs
but my heart will stay with you



Poczuł jej dotyk na swoim policzku. Delikatny, jak zawsze czuły. Otworzył oczy. Alaya siedziała przy nim. Przez prawie siną skórę, rozpuszczone włosy i czerwone od popękanych naczynek oczy wyglądała jakby sama była na granicy pomiędzy życiem, a śmiercią. Twarz miała mokrą od łez. Nie rozpaczała, ale zbyt dobrze ją znał, by nie widzieć tego bólu. Znów to zrobił, znów ją krzywdził. Niezależnie od jej zapewnień, on sam miał już dość tego jak wiele przykrości jej przysparzał, jaki miał na nią wpływ. Coś do niego mówiła, ale nawet jej nie słuchał. Nie chciał jej słuchać. Nie powinno jej tutaj w ogóle być... Nie, chwilę, to jego nie powinno tutaj być. Ani tutaj ani nigdzie. 
- Kocham cię - powiedziała, dając mu prztyczka w nos. 
Kocha go. Wiedział o tym, widział to i czuł. Kocha go, abderytka! Poczucie winy przygniatało go niczym wielki głaz. Ból, jakby po kolei rozrywała się każda komórka jego ciała. Widząc jej łzy, nawet w tej chwili wyrzucał sobie w myślach, że ją w ogóle poznał. Nie powinien był. Nigdy nie powinien był myśleć, że może żyć normalnie, że może pokochać jakąś kobietę, a ona mogłaby pokochać jego. To od samego początku, od pierwszego spotkania i od pierwszego spojrzenia skazane było na porażkę. On sam ich skazał na porażkę, okazując jej zainteresowanie. Skazał ją na życie w cierpieniu. 
Czuł się jak w jednym ze swoich snów, w których tonął. Z tą różnicą, że teraz naprawdę umierał. 
Nie spojrzał na nią. Nie zareagował w żaden sposób, nie chciał reagować. 
Leonel chrząknął, podszedł bliżej, przysiadł przy łóżku i głęboko westchnął. 
- Gdybyś powiedział nam jaką truciznę zażyłeś, może moglibyśmy z nią walczyć.
W pierwszej chwili Daniel miał ochotę prychnąć. Nie zrobił tego. Nie zrobił nic, co mogłoby wskazywać, iż w ogóle usłyszał Leonela. Trucizna nie miała swojej nazwy bo jej nie nazwał. Zrobił ją tylko dla siebie, miała być tylko dla niego.
- Nie chcesz żebyśmy o ciebie walczyli - zaczął Celter. - Przygotowałeś sobie tę truciznę. Prawdopodobnie wcześniej wypiłeś jeszcze środek wzmacniający o krótkim, acz bardzo silnym działaniu. Potrzebowałeś siły, by najpierw zranić się w tułów, następnie podciąć żyły i jeszcze przeciąć szyję. Rana nie jest tak głęboka jak w twoich zamierzeniach miała być. Pewnie traciłeś już wtedy przytomność. Nie chciałeś żadnych świadków. Samotne pożegnanie, urzeczywistnienie twoich snów, stąd pomysł z wodą. Chciałeś doprowadzić go do końca. To miała być twoja coda.
Kilka następnych chwil upłynęło w milczeniu. Potem usłyszeli pukanie do drzwi, lekarz wszedł do środka, nie czekając na pozwolenie. Miał na sobie strój do operacji, w wielu miejscach przybrudzony krwią. Ciężko oddychał, jakby przebiegł długi dystans.
- Przepraszam za najście, ale... Alaya, potrzebujemy cię, trwa operacja wycięcia szyszyniaka zarodkowego i mamy sytuację kryzysową - szybko z siebie wyrzucił.
Pokręciła głową i spojrzała na neurochirurga.
- Nie sądzę, bym była w stanie komukolwiek pomóc.
Lekarz zrobił błagalną minę do Leonela.
- Idź. Jego nie możesz już uratować, ale może kogoś zdążysz.
- Inni mnie nie obchodzą - wyszeptała na tyle cicho, że mógł usłyszeć ją tylko Celter.
Nachylił się do niej i z odległości kilku centymetrów odpowiedział:
- Właśnie dlatego.
Gdy wyszła, zajął jej miejsce przy Danielu. Machnął różdżką, by zmniejszyć intensywność światła lampy i odłożył ją na stolik.
- Można powiedzieć, że osiągnąłeś swój cel. Umrzesz w przeciągu paru dni i nie mogę nic zrobić, by temu zapobiec - powiedział cicho i spokojnie.
Sauvage porzucił zamiar niereagowania na kierowanego w jego stronę zachowanie i słowa, przekręcił się nieznacznie i spojrzał Leonelowi w oczy.
- Ale musiałeś mnie tutaj przynieść. - Zacisnął dłonie w pięści i szarpnął nimi, podejmując kolejną próbę zerwania więzów. W jego słabym głosie lekarz wyczuł wyrzut, pewną dozę rozczarowania i smutku, co wprawiło go w zmieszanie. - Musiałeś.
- Wybacz mi - szepnął, wciąż wpatrując się w Daniela. - Nie wiem dlaczego do tego doszło. Dopiero tutaj, w szpitalu zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Przykro mi. Przykro mi, że wtargnąłem tam, gdzie mnie nie zapraszałeś - przerwał na moment. - Jak się czujesz? - zapytał.
- Upokorzony.
- Rozumiem, że...
- Tak? - przerwał mu, nagle decydując się wykazanie większego zainteresowania rozmową. - Może, możliwe. Czułem się przez ciebie rozumiany.
- Cieszę się.
Znów cisza, znów milczenie. Leonel przekręcił się na krześle, jakby było mu niewygodnie. Coś go uwierało, może krzesło było zbyt twarde lub źle ustawione. Poprawił ułożenie swoich włosów, tylko po to, by zrobić cokolwiek. Rozejrzał się po sali. Śnieżnobiałe ściany, śnieżnobiałe meble, nawet pościel. Okna zasłonięte były również białymi kotarami. Sterylnie czysto, sterylnie pusto. Leo przywykł do takich wnętrz, ale teraz poczuł, jakby czegoś bardzo mu tam brakowało, czegoś, czego nie potrafił doprecyzować. Zerknął na swój krawat, jasnoszary ze srebrnym wzorem. Biała koszula, grafitowy garnitur. I oczywiście nałożony na to strój lekarski. Wszystko było idealne, więc dlaczego czuł się tak...  niekompletny?
- Przynieść ci wody? - spytał nagle.
- Nie.
Leonel zacisnął usta, zastanawiał się przez chwilę.
- Może poprawić ci poduszkę?
- Nie.
- A czy...
- Nie.
- Chciałbym coś dla ciebie zrobić.
- Jeżeli chcesz coś dla mnie zrobić to wyłącz wszystko, co podtrzymuje moją egzystencję. Chcę żeby to się wreszcie skończyło.
Leonel położył dłoń na jego ramieniu, odetchnął.
- Niedawno zdałem sobie sprawę z tego, iż jest wiele rzeczy, o których chciałem ci powiedzieć. Ze świadomością, iż nigdy nie będę mógł tego zrobić, czuję się wyjątkowo nieswojo.
Ale Daniel już go nie słuchał, osamotniony w swoich uczuciach i swoim umyśle.

*

Mark Harvey Dent nie był człowiekiem, który łatwo się poddawał. Dorastanie przy dwóch starszych braciach i ojcu rycerzu, nauczyło go jak walczyć. A przede wszystkim: jak walczyć o swoje. Obierał cel i dążył ku niemu wytrwale. I niezależnie od tego jakie przeszkody napotkał po drodze, mierzył się z każdą i zawsze wychodził z tych starć zwycięsko. Nie spieszył się, bo za mądre uznał słowa, iż pośpiech nie jest odpowiednim doradcą.
Teraz jednak chciał dotrzeć do magazynu jak najszybciej. Jako zaufany człowiek pana prezesa Antoniusza Fioravantiego, miał wstęp niemal do wszystkich budynków i pomieszczeń należących do Fioravanti Industries&Enterprises. Nie zwalniało to z ostrożności. Miał świadomość tego, po jak kruchym lodzie stąpa. Wystarczyło, by zrobił zbyt mocny krok, a lód zacząłby pękać. I utraciłby kontrolę nad sytuacją. Tak jakby już jej nie tracił.
Skręcił za róg i zahamował gwałtownie. Samochód przed nim stał w poprzek jezdni. Światła były zapalone, w środku widać było siedzącą za kierownicę osobę, najprawdopodobniej mężczyznę, ale o drugiej w nocy i przy wątłym świetle ulicznych lamp, trudno było mieć pewność. Odczekał, aż kierowca ruszy, ale po upływie dziesięciu minut stwierdził, że chyba się tego nie doczeka. W takiej sytuacji zwykle po prostu ominąłby tamujące ruch auto i pojechał dalej, ale tutaj nie było na to miejsca. Musiałby się cofnąć i pojechać dłuższą drogą, a na to nie miał ochoty. Dlatego zdecydował się wyjaśnić o co chodzi. Wyłączył silnik i wyjął kluczyki.
Wieś pustoszała już kilka godzin wcześniej, a o tej porze praktycznie nie było szans spotkać kogokolwiek na ulicach. Samochód przejeżdżał główną ulicą może raz na półgodziny. Ta była boczna, a wokół stały jedynie opuszczone budynki starych fabryk, zaniedbane pola i mnóstwo śmieci. Mark wysiadł i rozejrzał się wokół. Nikogo nie dostrzegł. Nieco zirytowany i nieco zaintrygowany, podszedł do stojącego samochodu. Był to stary, granatowy Ford Festiva, wyróżniający się jedynie wyjątkowym zużyciem i zaniedbaniem. Dent nachylił się do szyby i popukał w nią.
- Obudź się pan, trochę mi się śpieszy - mruknął.
Westchnął, wyciągnął z kieszeni marynarki scyzoryk i przy jego pomocy otworzył drzwi auta. Skrzywił się gdy ze środka prosto na jego lakierki i jezdnię wylała się woda. Zmarszczył brwi. Poczuł skrzyżowanie zapachu jeziora z zapachem psującego się mięsa. W tamtej chwili domyśli się, że postać była już martwa. Pochylił się bardziej, wyciągnął różdżkę i włączył ją, by przyjrzeć się wnętrzu. W szyję mężczyzny wbito grubą gałąź, z rany wciąż coś wypływało chociaż nie była to krew. Mark zbliżył końcówkę różdżki do twarzy nieboszczyka. Nosiła na sobie zaschnięte ślady krwi. Oczy wyrwano i zastąpiono żabimi głowami. I jak się okazało, w ustach ktoś umieścił mu kilkadziesiąt kijanek.
Dent wyprostował się, zatrzasnął drzwiczki i schował różdżkę do kieszeni, a wyciągnął z niej telefon komórkowy. Wybrał numer alarmowy i przez moment nasłuchiwał sygnału. Funkcjonariusz przedstawił siebie i posterunek.
- Chciałbym zgłosić przestępstwo - oświadczył spokojnym, lekkim tonem.
- Słucham?
- Na drodze w Rhosneigr napotkałem samochód, w którym znalazłem martwego mężczyznę. Sądząc po obrażeniach jego i samochodu, został zamordowany kilkanaście godzin temu, może wcześniej.
- Chwileczkę... - Mark usłyszał jak funkcjonariusz powiadamia swoich kolegów i coś z nimi ustala. - Proszę podać mi swoje dane osobowe.
Rozłączył połączenie i wrzucił komórkę z powrotem do kieszeni. Najbardziej w tym wszystkim zirytowało go to, że musiał wybrać dłuższą drogę. Magazyn ukryty był pod ziemią, niedaleko plaży. By do niego dotrzeć należało odnaleźć opuszczony budynek nieopodal plaży. Teren wokół niego ogrodzony był drutem kolczastym, a wejścia broniła stara tabliczka z napisem "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Miejscowi zastanawiali się czemu jeszcze jej nie zdjęto, a budynku nie zburzono. Wokół owianego tajemniczością miejsca powstała nawet legenda miejska. Do środka mógł wejść tylko ktoś, kto miał specjalny klucz. Ale to nie było wszystko. Potrzebna była również znajomość kilku różnych kodów. Jeden, by przejść z korytarzyka do większego korytarza, drugi by stamtąd dojść do większego pomieszczenia. Trzeci należało wpisać po zejściu po schodach. Czwarty pozwalał wejść do windy, a piąty wyjść z niej, kiedy już zatrzymała się te kilkadziesiąt metrów niżej. Mark wpisał ostatni kod wchodząc do właściwego magazynu. Wiele takich miejsc rozsianych było na terenie całej Wielkiej Brytanii, w każdym trzymano zupełnie różne substancje. Musiał więc przekopać się przez wielki stos dokumentacji nim znalazł dane dotyczące tego jednego środka, który był mu potrzebny.
Magazyn wyglądał podobnie jak archiwum, rzędy lśniących, metalowych szafek, wyłożone srebrnymi kafelkami ściany i ostre światła żarówek. Dent stanął u progu i westchnął głęboko. Jasne, odrobinę zmierzwione włosy pasmami opadały mu na czoło. Wyciągnął kartkę, na której zapisał nazwę poszukiwanej substancji.
Pugnu corpu maximum to specyfik, nad którym pracę zawieszono kilkanaście lat wcześniej ze względu na jego niestabilność i brak pożądanych efektów. W oficjalnych zamierzeniach miał być podawany rannym żołnierzom. Oczywiście ramy nieoficjalnych zastosowań były o wiele szersze. Wprowadzana do ciała w formie zastrzyku substancja miała zmobilizować organizm do odbudowy zniszczonych komórek, do pełnej mobilizacji i powrotu ustroju do równowagi i zdrowia. Proces miał trwać od kilku godzin do kilku dni, w zależności od rozległości ran. Pomyślność szacowano na pięćdziesiąt procent. Szanse jak w rzucie monetą. Albo ranny ozdrowieje albo środek zabije go, zanim zrobią to obrażenia. Podczas kilkudziesięciu lat testowania na mniej lub bardziej chętnych ludzkich testerach, nie odnotowano ani jednego przypadku ozdrowienia. Nikt nie przeżył.
Przeszedł do właściwego rzędu i kucnął przy najniższej szafce. Wsunął w zamek malutki kluczyk i wysunął ją. W środku znalazł metalowe pudełka i plik dokumentów. Wziął jedno z nich i otworzył. Duża fiolka z gęstym płynem o kolorze oberżyny. Jednorazowa dawka. Odetchnął, zacisnął na niej dłoń i przez kilka minut się nie poruszał. Następnie schował fiolkę do kieszeni na piersi i zamknął szafkę. Jak zawsze, zamierzał walczyć do końca.

*
MUSIC
- Najpierw rozmowa z naszym specjalistą z zakresu ludzkiego umysłu. Część pytań może bardzo daleko wkraczać w twoją sferę intymną, ale oczekuję szczerych i pełnych odpowiedzi. Szczegóły potrzebne są do utworzenia portretu psychologicznego i analizy czy kandydat może zostać agentem. Jeżeli wynik jest pozytywny, pomagają przydzielać misje. To wszystko określają odpowiednie procedury, które już zapewne znasz z lektury regulaminu.
Severus przytaknął. On i Walter Mallory szli właśnie długim, wąskim korytarzem w siedzibie głównej MI6 do pokoju przesłuchań, jak go potocznie zwano. Tam miał rozpocząć testy kompetencji. Naturalnie, że przeczytał regulamin, ale tom był tak opasły, a on sam tak przytłoczony innymi sprawami, że teraz niewiele pamiętał. W jego myślach kumulowały się niepokojące i bolesne pytania, na które nie potrafił znaleźć satysfakcjonujących odpowiedzi. Najbardziej bolało to, że nie potrafił pomóc swojemu jedynemu przyjacielowi i nie miał nawet możliwości go zobaczyć, a co dopiero porozmawiać.
Weszli do przestronnego, białego pomieszczenia. Przy szklanym stole siedział ubrany w ciemny garnitur mężczyzna. Miał mniej więcej siedemdziesiąt lat, siwe włosy i znudzoną minę. Wstał gdy tylko ich dostrzegł.
- Doktor Michael Werber, Severus Snape - przedstawił ich sobie M, a kiedy uścisnęli sobie dłonie, pospieszył do wyjścia. - Do zobaczenia potem.
- Zapraszam - powiedział lekarz, wskazując Severusowi fotel naprzeciwko. - Nasza rozmowa będzie nagrywana, a ja będę też sporządzał odpowiednie notatki. Uprzedzam, iż pytania mogą być bardzo osobiste i mogą dotykać przykrych dla ciebie tematów. - Ułożył wszystkie swoje kartki w równym rządku, wziął do ręki długopis i spojrzał oczekująco na bruneta.
- Rozumiem.
- Świetnie - stwierdził z uśmiechem przy czym włączył magnetofon. - Zaczniemy od pytań o skojarzenia. Ja mówię jedno słowo, a ty odpowiadasz swoim pierwszym skojarzeniem. Może to być rzeczownik, przymiotnik, czasownik. Więc... Dom?
- Pusty.
Werber uniósł lekko brwi i zanotował coś.
- Kraj?
- Anglia.
- Serce?
- Krew.
- Życie?
- Śmierć.
- Zabójca?
- Drapieżnik.
- Zabójstwo?
- Natura.
Psychiatra przerwał, na kilka minut zajął się pisaniem i uzupełnianiem tabel. Potem poprawił swoje prostokątne okulary w grubych oprawkach i wrócił do pytań.
- Ptak?
- Kruk.
- Siła?
- Inteligencja.
- Człowiek?
- Destruktor.
- Kobieta?
- Błędy  - odparł cicho, dopiero po dłuższej chwili.
- Seks?
- Rozrywka.
- Miłość?
- Martwa.
- Rodzina?
- Odpowiedzialność.
- Przyjaciel?
Milczenie. Severus westchnął i spojrzał w kąt. Przed oczami mignęło mu kilka scen. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć.
- Przyjaciel? - Werber powtórzył pytanie.
- Niestabilny.
Trwało to jeszcze trochę. Severus równocześnie w myślach analizował swoje odpowiedzi, zastanawiając się jakie można by było wysunąć z nich wnioski. Pozostałe problemy starał się zepchnąć w głębię świadomości, ale nie było to proste. Czuł się tak jakby  w jego życie zaczęło się nagle walić u samych podstaw, a on nie miał nawet chwili, w której mógłby spokojnie wszystko przemyśleć. Gdy jakiś czas temu sądził, że zmierza ku lepszemu, okazało się, że jest jeszcze gorzej. Potrzebował czegoś innego, potrzebował pożyć w inny sposób niż dotychczasowy.
- No dobrze - powiedział lekarz. Odłożył długopis na stół i oparłszy łokcie na blacie, splótł ze sobą dłonie. - Teraz chcę porozmawiać o twoim życiu, twoich poglądach i tak dalej... Masz trzydzieści sześć lat. Urodzony dziewiątego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Kawaler - dodał, unosząc znacząco brwi.
- Tak - skomentował krótko Severus.
- Dlaczego?
- Nie rozumiem co to ma wspólnego z...
- Bardzo wiele. I uprzedzałem, że pytania będą...
- Jasne - przerwał mu. Przetarł twarz i odchylił się na krześle. - Tak wyszło.
- Doprawdy? Cóż to znaczy? Dlaczego?
Severus miał ochotę bez słowa wstać i wyjść. Po prostu wyjść i pojechać gdzieś daleko, gdzie nie byłby zasypywany złymi wiadomościami i nie musiałby opowiadać o swoich prywatnych sprawach. Miał jednak świadomość, że ochota ta wynika ze zmęczenia i długotrwałego poczucia bezradności. Wyprostował się i odchrząknął. Nie, nigdzie nie uciekał.
- Ponieważ jedyna kobieta, z którą mógłbym się ożenić... zmarła. Wiele lat temu.
- Dlaczego zmarła?
- Została za... - przerwał. Przygryzł delikatnie usta. - Przeze mnie. Zawiodłem ją.
- Jak?
- Odepchnąłem ją od siebie, zostawiłem samą sobie w czasie gdy potrzebowała mnie najbardziej. Nie byłem z nią szczery. Nie powiedziałem wszystkiego, co powinienem. Zachowałem się nieodpowiedzialnie.
- Błędy - szepnął Werber i pokiwał głową. - Nie chciałeś mieć rodziny?
- Mam rodzinę, mam syna.
- Opowiedz mi o nim. Widzisz pomiędzy nimi podobieństwa? A może pomiędzy nim, a twoim ojcem?
- Harry jest... bardziej otwarty na ludzi niż ja. Nie izoluje się. Potrafi się cieszyć, tak jak jego matka. Potrafi znajdować przyjemność w drobiazgach. Z biegiem czasu stał się bardzo dojrzały. Zrównoważony. Czasem myślę, że wolałbym, żeby był trochę mniej do mnie podobny. Wtedy byłby bezpieczniejszy. Robiłem wszystko, by go chronić i boję się, że gdy będzie już dorosły... już prawie jest... nie będę mógł dalej chronić go w takiej mierze. Nie będę mógł być pewien, że nic mu się nie stanie. Tak jak ja, on nie potrafi być bierny. Goni za ideałami... jako człowiek podzielam jego poglądy, ale jako ojciec... wolałbym, żeby przede wszystkim był bezpieczny.
- Powiedziałeś, że potrafi się cieszyć tak jak jego matka. A ty? Potrafisz się cieszyć?
Severus wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Teraz nie umiem sobie tego wyobrazić. W moim życiu radości nigdy nie było wiele - dodał, uśmiechając się krzywo.
- Naprawdę nie myślałeś o innym związku?
- Nie chcę.
- Nie chcesz znowu którejś zawieść?
- Może.
Lekarz milczał przez chwilę, przeglądając swoje notatki.
- Jesteś bardzo spięty. Myślami daleko. Coś cię przeraża i przytłacza.
- Przeraża mnie to, że nie mogę nic zrobić. Nie mogę pomóc osobie, na której mi bardzo zależy. Której zawdzięczam życie. Nie ma słów, które mógłbym jeszcze powiedzieć i nie ma takiej rzeczy, którą mógłbym zrobić i która wpłynęłaby na stan rzeczy. Czuję się jakby coś, czego byłem pewien, co było dla mnie fundamentem, stało się płynne i przeciekło mi przez palce. I mogłem jedynie na to patrzeć.
- Utrata bliskiej osoby?
- Chyba można to tak nazwać, ale to określenie bardzo spłyca sytuację. A przytłaczają mnie trochę tak osobiste pytania.
- Ha! - zaśmiał się Werber. - Cóż, to naturalne. - Przetarł okulary. - Co jest dla ciebie najważniejsze?
- Być coraz lepszym w tym co robię. Udoskonalać moje umiejętności, zwiększać wiedzę...
- Co sprawia ci przyjemność?
- Nauka.
- A nauczanie?
- To już niekoniecznie. Zależy od nauczanej osoby, jeżeli jest pojętna i ambitna to całkiem ciekawe doświadczenie, ale przez lata spędzone w Hogwarcie niewielu takich spotkałem. A powtarzanie wszystkiego po sto razy zbiorowisku inteligentnych inaczej uczniów jest dość frustrującym zajęciem.
- Czujesz się sfrustrowany?
- Czuję potrzebę działania.
- Większość kandydatów to wojskowi, aurorzy, prawnicy, ogólnie ludzie prawa, jak to się mówi... trochę dziennikarzy... raczej nie nauczyciele...
Snape wyprostował się, położył ręce na blacie i spojrzał na lekarza bez emocji.
- Nigdy nie chciałem być nauczycielem.
- A jakie miałeś plany?
- Chciałem zostać naukowcem.
- Nie udało się?
- Musiałem odsunąć na bok swoje ambicje i zająć się tym, czego wymagała sytuacja. Być odpowiedzialnym.
- Więc odpowiedzialność jest dla ciebie bardzo ważna, skąd to poczucie?
- Myślę, że to kwestia wychowania - odparł, wzruszając lekko ramionami. - Mój ojciec zawsze był dla mnie przykładem. Nauczył mnie, że mężczyzna nigdy nie ucieka przed problemami i zawsze bierze odpowiedzialność za swoje czyny. I chroni tych, których ma pod swoją opieką.
- Jeden z najbardziej zasłużonych agentów. Chciałbyś powtórzyć taki sukces?
- Najpierw chciałbym przejść przez te testy.
Lekarz uśmiechnął się.
- No tak. Powiedz... jak określasz swoją orientację seksualną?
Severus uniósł brwi, zaskoczony tym pytaniem.
- Jako heteroseksualną.
- Absolutnie?
- Tak - odparł z naciskiem.
Mężczyzna zanotował coś i dyskretnie zachichotał.
-  Czyli całkowity brak doświadczeń z osobami tej samej...
- Brak - odpowiedział jeszcze zanim tamten skończył czytać pytanie.
- Stała partnerka seksualna?
- Nie.
- Fobie?
- Słucham?
- Czego się boisz? Co wzbudza w tobie największy lęk?
- Możliwość utraty bliskiej mi osoby.
- Jest coś więcej, prawda? Coś co wzbudza w tobie jeszcze większy strach. Wolałbyś zginąć niż tego doświadczyć. Cóż to takiego?
- Utrata sprawności - powiedział niechętnie.
- Czy kiedykolwiek wcześniej kogoś zabiłeś?
- Tak.
- W jaki sposób?
- To zależy kogo.
- Ach, rozumiem. Wygląda na to, że ma pan spore doświadczenie, panie Snape.
Rozmowa trwała jeszcze półgodziny. Potem razem z lekarzem poszedł do pokoju obok, gdzie pielęgniarka pobrała mu krew i inne płyny do analizy. Został zważony, zmierzony i kontrolnie przebadany. Nie usłyszał żadnych wniosków, Werber cały czas notował bez wygłaszania komentarzy.
Severus obawiał się, że w analizie wyjdzie na jaw, co takiego zażył tego poranka. Doszedłszy do wniosku, iż nie będzie w stanie pomyślnie przejść testów sprawnościowych, zdecydował o spożyciu eliksiru, który na te kilka godzin zablokuje odczuwanie bólu i zwiększy płynność ruchów. Eliksir miał jedną, znaczącą wadę - po ustąpieniu jego działania, przez następne dwadzieścia cztery godziny odczuwało się właśnie ten, zablokowany wcześniej ból.
Zmierzając do sal sportowych razem z Mallorym u boku, Severus czuł się dziwnie pilnowany.
- To chyba nie jest oficjalna procedura, by M towarzyszył kandydatom?
Walter pokręcił głową i rzucił mu ostre spojrzenie.
- Nie, ale ty nie jesteś zwykłym kandydatem. Testy powinny być bardziej rozciągnięte w czasie, ale czas to jest właśnie to, czego tak nam brak. Chcę się jak najszybciej przekonać czy można powierzyć ci misję i przyznaję, że jestem też ciekaw.
Wkroczyli do pierwszej sali. Wielka pływalnia, srebrne kafelki, ciemnoniebieskie ściany i krystalicznie czysta woda. Musiał przebrać się w strój pływacki, a następnie przyczepiono mu specjalne przyrządy, które miały zmierzyć jaką długość z jakim tempem zdoła przepłynąć przez półgodziny. Oprócz tego mierzyły pracę serca, ciśnienie i pracę poszczególnych mięśni. Takie same urządzenia musiał mieć na sobie podczas biegu na bieżni oraz całej gamie innych ćwiczeń.
Kiedy to wszystko wreszcie się skończyło, pomimo wyczerpania wcale nie zamierzał wracać do Hogwartu.

*

- Świetna robota - powiedział  Robert Leevs, jeden z chirurgów szpitala London General, wchodząc wraz  z do szatni.  - Gratulacje dla nas wszystkich!
Wystawił otwartą dłoń, którą przybiło po kolei dwóch innych chirurgów. Fiona uśmiechnęła się jedynie i zaczęła pospiesznie zdejmować z siebie odzież ochronną.
- Wszyscy jesteśmy już wolni, a więc... proponuję wyskoczyć na piwo! Należy nam się po tej kilkugodzinnej harówce nad panem...eee...- sięgnął do kieszonki, wyjął kartkę papieru i odczytał - Panem Sneitchem.
- Muszę jeszcze porozmawiać z jego narzeczoną - powiedział młodszy chirurg. Dość wysoki, szczupły, jeszcze mający problemy z trądzikiem chłopak o urodzie amorka, ale sile Herkulesa. - Zobaczymy się wszyscy za półgodziny przy wyjściu!
Inny przytaknął i również się oddalił. Leevs podszedł do kobiety, oparł się dłonią o ścianę i spojrzał na nią wyczekująco.
- Fiona? Tylko nie mów, że nie chcesz iść z nami!
- Wybaczcie, ale jestem już umówiona.
- Masz randkę? - zachichotał, dając jej sójkę w bok.
- Tak, mam randkę z moim mężem - odpowiedziała, sięgając po swój żakiet.
- Ach... no tak - burknął, trochę zawiedziony. Nie minęła jednak minuta jak znów się rozweselił. - Ale co to za problem? Zabierz go ze sobą i chodźcie razem z nami! To przeuroczy facet... Pójdziemy do Białego Kruka, koniecznie do nas dołączcie! - mówił, tyłem wychodząc z szatni.
Nie była pewna, czy Kajusz będzie miał ochotę na spędzenie wieczoru razem z jej kolegami z pracy, ale może akurat? Czasem bywał bardzo towarzyski i lgnął do miejsc wypełnionych ludźmi, niekoniecznie chciał z nimi rozmawiać, ale po prostu pobyć. Jednak głównie wolał wyłącznie jej towarzystwo. Często myślała, że on najchętniej kupiłby jakąś bezludną wyspę, zbudował tam dom i zamieszkał w nim tylko z nią...
Przed wyjściem, przejrzała się swojemu odbiciu w dużym, prostokątnym lustrze zawieszonym na drzwiach metalowej szafy. Jeszcze raz przeczesała włosy szczotką z miękkim włosiem. Było widać, iż jest zmęczona, ale Kajusz i tak objąłby ją łagodnie od tyłu, położył podbródek na jej barku i jak urzeczony wpatrując się w jej odbicie, powiedziałby, że wygląda kwitnąco. Uśmiechnęła się lekko do siebie.
Na korytarzach panował klasyczny zgiełk typowy dla wielkich szpitali. Po jeszcze kilku krótkich wymianach zdań i zajrzeniu do gabinetu, wreszcie mogła stamtąd wyjść. Idąc korytarzem prowadzącym do głównych drzwi, usłyszała za sobą znajomy głos, którego nie spodziewała się usłyszeć.
- Fiona.
Starszy brat jej męża, ubrany w jasnoszary garnitur, do którego dobrał pomarańczowy krawat. W dłoni trzymał jeszcze niezapalone cygaro. Patrzył na nią tak jakby bardzo go bawiło jej zdziwienie.
- Już do domu? - zagadał lekceważąco.
- Nie - odpowiedziała cicho i spokojnie.
- Odwiedzałem znajomego i pomyślałem, że... może uda mi się ciebie... złapać... jeszcze przed wyjściem.
Podszedł do niej na odległość pół metra.
- W jakim celu?
- Przy takich zasobach finansowych dziwię się, że w ogóle zawracasz sobie głowę pracą... szczególnie tak stresującą pracą... To niezdrowe.
- Cygara są bardziej niezdrowe.
- Ha! - zarechotał. - Typowe stwierdzenie lekarza.
- Co naprawdę tutaj robisz?
- Wiesz... - podszedł jeszcze bliżej, zarzucił  rękę na jej ramię, zacisnął dłoń i ruszył do przodu, zmuszając ją do tego samego. - po prostu martwię się o moją drogą bratową. Czyż to nie naturalne? Tyle czasu pracujesz... pewnie nie masz czasu gotować... Kto wie czym ten Celter was karmi...
- Na szczęście nie jest to temat, który powinien zajmować twoje myśli.
- Nie, nie... ale moje myśli zajmuje temat... twojego zdrowia... twojego samopoczucia... Jak się czujesz, moja droga bratowo?
Wyszli na zewnątrz. Powietrze nasycone było jakimś ciężkim zapachem. Rozejrzała się, próbując dojrzeć przez gęstą mgłę żółtego Bentleya.
- Czułabym się lepiej bez twojego towarzystwa, a przynajmniej jakbyś zabrał swoją rękę.
Poklepał ją po plecach, na co napięła się jak struna i rzuciła mu zdegustowane spojrzenie.
- Powinnaś dużo o sobie myśleć... oszczędzać się... jeść dużo warzyw - wyliczał, unosząc sugestywnie brwi. - sama wiesz... dbać o siebie. I uważać. Bardzo uważać.
Zaśmiał się krótko i szybko odszedł, po chwili znikając w tłumie przewijających się po schodach ludzi. A kiedy się odwróciła, zobaczyła biegnącego ku niej Kajusza.

*

MUSIC
Czuła już namiastkę jego nieobecności. Był przytomny, ale trudno było stwierdzić czy świadomy. Błądził wzrokiem, nie zatrzymując go na żadnym punkcie na dłużej niż parę sekund. Nawet gdy patrzył na Alayę, miała wrażenie jakby wcale jej nie widział. Jakby był już gdzieś bardzo daleko. Zupełnie poza jej zasięgiem.
Głaskała delikatnie jego policzki, usta, powoli zsuwając dłoń.
Stwierdziła, że trzeba już zmienić opatrunek, prawie zaczął już przeciekać krwią. Wzięła drobne nożyczki, powoli przecięła materiał i ostrożnie odsunęła go od skóry. Długa na piętnaście centymetrów rana nie wyglądała lepiej, przez te parę dni powinno być widać choć minimalną poprawę, ale w organizmie Daniela panował taki chaos, że brak gojenia i oporność na leki nie dziwił. Mimo to wzięła buteleczkę z płynem łagodzącym i wylała trochę na swoją dłoń, którą następnie przyłożyła do jego szyi. Słabe tętno. Jakby z każdym kolejnym uderzeniem serca oddalał się od niej coraz bardziej. Tonął, a jedyne, co mogła robić to patrzeć i cierpieć razem z nim. Chciała go utulić. Zmaterializować całą swoją miłość i obwinąć go nią jak ciepłym kocykiem. Dać mu poczucie bezpieczeństwa, ukoić wszystkie lęki, zapewnić, że niedługo wróci do zdrowia...
Może... może gdyby informacja o jego schizofrenii nie została upubliczniona, może wtedy jego stan nie pogorszyłby się tak bardzo... Przy intensywnej terapii stopniowo przestawałby się wstydzić. Może ustąpiłby strach, może umiałby skoncentrować się na swoich pasjach, a nie na tym jak bardzo pragnie umrzeć. Może wreszcie poczułby się pełnowartościowy. Może.
Dusiła w sobie wściekłość. Przede wszystkim na rodzinę Daniela. Na jego matkę, która od samych narodzin traktowała go jak zbędny i wadliwy element, która nieustannie dawała mu odczuć swoją pogardę i to, że wolałaby go nigdy nie urodzić. Za to, że przez swoje zachowanie na zawsze skrzywdziła jego psychikę. Złość na jego ojca, który najpierw ignorował jego chorobę, a gdy ją wreszcie dostrzegł, stwierdził, iż chorego syna to on nie chciał mieć... Złość na brata Daniela, Antoine, który był zazdrosny o zaangażowanie ojca w edukację Daniela, który znęcał się nad młodszym bratem. Złość na Rosette i Claire bo swoją biernością też go krzywdziły. Żadne słowa nie mogłyby wyrazić tego gniewu i żalu. Nic nie mogło naprawić tego, co zostało złamane.
Kiedyś sądziła, że Daniel może zostawić złe doświadczenia za sobą, że przy niej i przy swojej ukochanej pracy i muzyce może czuć się dobrze... Że nie będzie się przez całe życie czuł bezwartościowy bo tak wpoiła mu jego rodzina. Dopiero niedawno zrozumiała jak bardzo się łudziła. Zdała sobie sprawę z tego, że ani ona ani nikt inny nigdy nie będzie w stanie wpłynąć pozytywnie na samoocenę Daniela. Te rany tkwiły zbyt głęboko i były zbyt rozległe, by cokolwiek mogło je złagodzić. Tkanka zbyt zniszczona, by kiedykolwiek się zagoić.
Zakochała się w jego umyśle. Tym samym umyśle, którego brzydzili się jego najbliżsi. To przerażające jak bardzo go tym okaleczyli... kogoś tak wyjątkowego, tak inteligentnego i utalentowanego jak on. Pomimo wielu niesamowitych osiągnięć, godnych podziwu doświadczeń, jego życie emocjonalne było horrorem. Jak można było się dziwić, że chciał się z niego wyrwać? Wreszcie wyciszyć. Z jego perspektywy śmierć nie jawiła się jako smutny koniec każdej żywej istoty, a jako upragnione uwolnienie. Piękne nieistnienie.
Przemyła jego szyję, posmarowała substancją o konsystencji kremu, która miała wspomagać proces gojenia, a następnie obwiązała ją świeżym bandażem.
- Przynieść ci coś do picia?
Odwróciła się. Leonel stał kilka metrów dalej, spoglądając na nią pytająco.
- Nie... Nie słyszałam jak wszedłeś.
Uśmiechnął się i podszedł do nich.
- Chciałem trochę na was popatrzeć - wyjaśnił. Usiadł na skraju łóżka. - Nie płaczesz.
- Chwilowo. Moje kanaliki łzowe nie nadążają...
- Severus Snape znów przyszedł.
- Och. Nie wpuściłeś go.
- Nie. Nie uważam, by jego obecność była tutaj wskazana. Daniel wyraźnie dawał mu do zrozumienia, że nie chce rozmawiać. Uznałem, że teraz również nie chciałby... On potrzebuje spokoju, wy potrzebujecie spokoju.
- Leo?
- Tak?
Wolną rękę położyła na jego prawej dłoni.
- Dziękuję. Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłeś dla Daniela i dla mnie.
- Jesteśmy przyjaciółmi.
- Tak - potwierdziła, ponosząc nieznacznie głos. - Jesteśmy.
Leonel rozpromienił się, kąciki jego ust uniosły się, a oczy zabłysły. Zacisnął pace na jej dłoni i skierował wzrok na Daniela.
- Nie zrobiłem wystarczająco wiele. Kiedy się poznaliśmy... byłem zaintrygowany. Nie miałem pewności, ale wyczułem, że musi cierpieć na któreś zaburzenie psychiczne. Schizofrenia przemknęła mi przez myśl, ale nie miałem jeszcze podstaw do stawiania jakiejkolwiek diagnozy. Bardzo chciałem takie podstawy zdobyć, poznać go bliżej. Móc zaobserwować. Kierowała mną szczera i czysta ciekawość. Nie spodziewałem się, że... zobaczę w Danielu kogoś ponad nadzwyczaj fascynującego pacjenta. Nie spodziewałem się, że zobaczę w nim przyjaciela. Przykro mi, że nie mogłem mu pomóc.
- Ależ Leo, pomogłeś mu. Poczuł się przy tobie bezpiecznie, bezpieczniej niż nawet przy mnie. Przeraża mnie myśl, że nie chciał mi powiedzieć o chorobie w obawie o moją reakcję... Rozumiem to, ale... wydawało mi się, że daję mu poczucie pełnej akceptacji, a tak naprawdę dopiero od tego lata nie było już pomiędzy nami żadnych niedomówień.
- Świadomość, iż od zawsze wiedziałaś o tym, że jest chory i nigdy nie uznawałaś tego za jego wadę, bardzo nim wstrząsnęła. Naruszyło to jego przeświadczenie o tym, że nie może być akceptowanym takim jakim jest. W mojej opinii, to była ta ostatnia kropla, która dopełniła wasz związek. Zapewne to wiesz... podczas jednej z sesji Daniel powiedział mi, że miłość do ciebie to najlepsze co go spotkało. Twoja miłość do niego, twoja akceptacja... stwierdził, że nie jest ciebie wart. Że dostał więcej niż zasłużył.
Alaya zacisnęła powieki. Jej usta zadrżały, a po policzkach znów zaczęły spływać łzy.
- To ciebie pierwszego wpuścił do swojego umysłu.
- Do najciemniejszych zakątków, tak. Mam tego świadomość. Kontakt z Danielem nauczył mnie bardzo wiele o mnie samym. Ta lekcja wciąż trwa, poznaję siebie z innej strony. Przykro mi, że nie mogłem go uchronić.
- Przed nim samym.
- Tak.
- Nie pozwolił na to. Nigdy nie pozwoliłby sobie pomóc. Tak jak nigdy nikomu nie pozwoliłby siebie zniszczyć, tylko on może to zrobić, tak to działa też w drugą stronę. Zawsze był z tym sam. Tkwiąc w całkowitej ciemności udawał, że widzi wszystko jasno i wyraźnie.
Przez kilka minut nic nie mówili, oboje wpatrywali się w Daniela, w obawie, że w każdej chwili może przestać oddychać.
- Mam pewną teorię - powiedział cicho Leonel. - Przypuszczam, że Daniel zdecydował się na śmierć już dawno. Potwierdza to liczność jego prób samobójczych. Za każdym razem czegoś mu brakowało, coś sprawiało, że te akty nie skutkowały śmiercią, a swego rodzaju oczyszczeniem. Moim zdaniem, brakowało mu właśnie ciebie. Ostatniego potwierdzenia miłości. Był pewien, iż nie byłaś świadoma jego choroby. Twoja akceptacja nim wstrząsnęła, ale i ukoiła. Uwolniła. Podejrzewam, że zdecydowałby się na samobójstwo nawet gdyby wiadomość o schizofrenii nie została wyjawiona opinii publicznej. To sprawiło tylko, że stał się to czyn bardziej rozpaczliwy, bardziej bolesny. Bardziej wytęskniony przez ogromne poczucie upokorzenia.
- Ciągle myślę o przeszłości - zaczęła, wstając. Obeszła łóżko, podeszła z drugiej strony. - O tym, że powinnam była otwarcie z nim rozmawiać o jego chorobie. Od samego początku. Poprzez moje wsparcie spróbować nauczyć go akceptacji do samego siebie. Nie wiem na ile mogłoby to okazać się skuteczne, ale z pewnością byłoby lepsze od tego beznadziejnego trwania w milczeniu. A teraz zostało tylko milczenie.
Zsunęła kołdrę Daniela, odsunęła wszystkie kable w taki sposób, by móc się obok niego położyć. Ułożyła głowę pod jego ramieniem, objęła go i zamknęła oczy.
Leonel nie mógł oderwać od nich wzroku.

MUSIC
Następnego dnia Daniel był nieco bardziej rozmowny, ale nawet jeżeli już coś mówił, nie było to spójne i nie miało sensu. W dodatku mówienie sprawiało mu wielką trudność.
Leonel chciał dać jemu i Ali najwięcej prywatności na ile to było możliwe, ale nie mógł powstrzymywać się, by nie być ciągle w pobliżu. Nie wiedział kiedy nastąpią ostatnie chwile, ale chciał być wtedy przy Danielu. Tego dnia znów przygotował obiad i ku swojej radości, udało mu się namówić Alayę na zjedzenie przeznaczonej dla niej porcji. Stwierdziła, że pójdzie jeszcze się umyć i przebrać, zostawiając Daniela samego z Leonelem.
Znowu padało. Ulewa przybierała na sile z każdą godziną, stając się coraz głośniejsza i intensywniejsza. Dźwięki kropel uderzających o szyby przypominały uderzenia niewielkich nabojów. Doktor Celter podszedł do okien, odsunął zasłony i żaluzje. Chociaż było już południe, niebo było ciemne jak późnym wieczorem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w widok, okna wychodziły na ulice przed głównym wejściem do szpitala. Śpieszący ludzie z rozłożonymi parasolami w dłoniach przypominały mu rozpływające się w wodzie krople ciemnego atramentu. Chronili się przed deszczem, uciekali, jak gdyby mógł ich zranić. Przymknął oczy. Większość jedynie zmoknie i tylko nieliczni będą w stanie się wczuć. Kontemplować.
Usiadł przy nim, położył na jego zabandażowanym przedramieniu swoją dłoń, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Daniel jedynie lekko przekrzywił głowę, wciąż spoglądając w sufit. Trudno ocenić, na ile przytomnie.
- Wiem, że nie chcesz tu być. To moja wina, że tutaj jesteś, to ja zakłóciłem twoją wizję... Wiem, że źle się czujesz w takim położeniu - mówił, zerknąwszy na upięcia, które przywiązywały nadgarstki Daniela do łóżka - Nie chciałeś by to tak wyglądało. Dlatego chciałbym naprawić swój błąd. Pomyślałem, że moglibyśmy zabrać cię do domu. Żebyś mógł być w wygodnych dla ciebie warunkach. Ze swoją żoną i ze mną, jeżeli pozwolisz.
Minął kwadrans zanim doczekał się jakiejkolwiek reakcji. Sauvage spojrzał na niego. Jego oczy były przekrwione tak bardzo, że niewiele pozostało z bieli białka oka. Źrenice szare, nie czarne, a karmelowa tęczówka  rozmyta. Patrząc na niego w takim stanie, Leonel czuł się źle. Było mu z tym jakby niewygodnie. Wolałby, żeby było inaczej. Daniel długo patrzył na swojego psychiatrę, dopiero po upływie kilkunastu kolejnych minut zdołał coś wykrztusić.
- Jesteś dobrym przyjacielem... Leo...
Zamknął oczy i znów zaczął kaszleć krwią. Celter zacisnął palce na jego przedramieniu, przy tym zastygając w bezruchu. Czuł w sobie piekące uczucia, wirujące emocje, których nie potrafił rozpoznać ani nazwać. Z całą pewnością mógł powiedzieć tylko, że jeszcze nie doświadczał ich z taką intensywnością. Jakby rzeczywiście ktoś szarpnął za najbardziej odległą strunę jego umysłu. Tę, o której obecności mógł zapomnieć.
Dopiero pukanie do drzwi wyrwało go z tego swoistego transu. Proszono go gdyż znowu komuś bardzo zależało, by wejść na oddział, zobaczyć jego pacjenta. Przed wyjściem obejrzał się jeszcze przez ramię. Daniel z lekko rozchylonymi ustami i zamkniętymi oczami, w tej bezwładnej pozie przypominał szmacianą lalkę, którą ktoś wyrzucił w brudny kąt gdy okazało się, że nie jest idealna.
Spodziewał się znów ujrzeć Severusa Snape'a i już nawet w myślach układał swoją wypowiedź o nadużywaniu cierpliwości, ale właśnie wtedy ujrzał wysokiego blondyna. Mark Harvey Dent, ubrany w matowy, grafitowy garnitur i wyjątkowo ładny, śliwkowy krawat, kroczył zdecydowanym krokiem przez korytarz.
- Witaj, Dent.
- Cześć - odparł szybko Mark. - Muszę porozmawiać z Danielem.
Leonel westchnął. Teraz, kiedy Daniel umierał, nagle każdy przypominał sobie o jego istnieniu i nagle pragnął kontaktu z nim.
- Nie sądzę, by był to dobry pomysł. Daniel potrzebuje spokoju.
- Wyjdzie z tego? - zapytał, jakby w ogóle nie słuchał wcześniejszych słów Leonela.
- Pytasz czy...
- Pytam się o rokowania - powiedział. Oparł dłonie o biodra i spojrzał na lekarza wyczekująco.
- Trucizna, którą wypił wyrządziła tak wielkie szkody, że nie jesteśmy w stanie ich naprawić ani w żaden sposób uratować jego życia. Może umrzeć w każdej chwili.
- Jest przytomny?
- Cóż... powiedzmy...
- No - mruknął, wyszperał z kieszeni niewielką karteczkę. - To było do ciebie. - Ruszył dalej.
- Ale praktycznie nie ma z nim kontaktu i uważam, że...
- Oh, zejdź mi z drogi, Celter!
Leonel zerknął z zaciekawieniem na skrawek papieru, a Mark odepchnął go z wyraźną irytacją Nie prosił o pozwolenie i nie pytał o opinię. Zakomunikował jedynie powód swojego przybycia. Chciał się zobaczyć z Danielem i nie życzył sobie, by ktokolwiek im przeszkadzał. Wszedł do sali, w której położono Daniela i zatrzasnął głośno drzwi. Dopiero po tym zorientował się, że po wewnętrznej stronie nie ma żadnej klamki.
- O nie... - usłyszał cichy jęk Daniela.
- O tak! - rzekł stanowczo i wszedł głębiej. Przystanął dwa metry przed łóżkiem. - Sauvage... Coś ty sobie zrobił...
Najpierw obrzucił spojrzeniem cały sprzęt zgromadzony po obu stronach, masę przewodów i ekranów monitorujących. Potem skierował wzrok na Daniela. Podszedł bliżej. Wcześniej wiedział, że Sauvage nie był w dobrym stanie, ale nie spodziewał się, że może być aż tak źle. Szczególnie poruszył go widok opatrunków na szyi i wokół przedramion. Dopiero w tamtej chwili dotarło do niego, że Daniel naprawdę to zrobił. Naprawdę przeciął sobie żyły i poderżnął gardło... Wyglądał strasznie. Doskonale widać było, że jego życie podtrzymywane jest jedynie dzięki urządzeniom firmy mediaide. Wyglądał jak marionetka, której ktoś przeciął wszystkie nitki.
- Dlaczego? - Spytał już zupełnie innym tonem. Jakby w tym momencie porzucił swoją stałą manierę. - Dlaczego?! - podniósł głos, chcąc by Daniel zwrócił na niego uwagę, spojrzał, odezwał się, wytłumaczył i wyjaśnił. - Mój plan nie przewiduje takiej sytuacji!
Podszedł do okna, które uchylił, następnie zasunął zasłony. Popatrzył na Daniela, próbując powstrzymać ogarniającą go stopniowo panikę. Chciał na niego nakrzyczeć, nawrzeszczeć, zwyzywać od egoistycznych wariatów, od schizofrenicznych czubków, od chorych psychicznie idiotów, od obłąkanych samobójców. Ale nic takiego nie powiedział. Chciał go szturchnąć, uderzyć, oblać zimną wodą, potrząsnąć nim. Ale bał się go nawet dotknąć. Nie było już miejsca na metodę prowokacji, przez co Dent czuł się okropnie bezradny. Odsunął krzesło i usiadł na brzegu łóżka. Przekrzywił lekko głowę. Daniel nawet na niego nie patrzył. Można by pomyśleć, że spał, gdyby nie otwarte  oczy.
- Wiesz... - zaczął  z ciężkim westchnieniem. - Przykro mi... Kiedy dowiedziałem się, na co jesteś chory... niewiele wiedziałem o tych sprawach. Odczułem niepokój, ale go zlekceważyłem. Powtarzałem sobie, że nie będzie źle, że przecież cię znam. Że to tylko twój chwilowy spadek formy, że trochę sobie popłaczesz i pojęczysz, a potem wróci ci ochota do działania, do bycia człowiekiem, którego poznałem wiele wieków temu. Pamiętasz? Z pewnością. - Rozsiadł się wygodniej, przełożył dłoń na drugą stronę łóżka i oparł się na niej. - Jakby to było... zaledwie kilka dni temu. Byłem jeszcze nieopierzonym, butnym młodzikiem... ty zresztą też... Gdy ten stary piernik kazał mi wybrać sobie przeciwnika, powiedziałem, że chcę najlepszego z najlepszych. Staruszek odwrócił i cię zawołał: "Sauvage!", wydawało mi się, że bardzo starał się ukryć rozbawienie. Pewnie sądził, że nie wytrzymam nawet minuty z takim asem jak ty...A ja byłem przekonany, że wystarczy mi kilkanaście minut, by cię pokonać i tym sposobem zyskać sobie szacunek i uznanie jako wojownik... Dopiero co dołączyłem do grupy i już pokazałbym się jako bezkonkurencyjny mistrz! To rozpalało moją niedojrzałą wyobraźnię. Gdy cię wtedy pierwszy raz zobaczyłem, w myślach oceniłem, że jesteś trochę wyższy ode mnie, podobnej wagi i wyglądasz na bardzo zwinnego....
Zamknął oczy. Gdyby miał zapisać to wspomnienie w formie kartki z pamiętnika, napisałby tak:

To było upalne popołudnie, gęste powietrze wydawało się stać w miejscu. Ani jednego, nawet najbardziej delikatnego podmuchu wiatru. Duchota i lejący się z nieba żar. Miejsce? Gdzieś na północ od centrum Rzymu, niezamieszkałe tereny. Nieopodal las. Miałem dwadzieścia pięć lat, na sobie lekkie odzienie i niekompletną zbroję i czułem jakbym się roztapiał na tym słońcu, niczym kostka lodu. Dopiero co wypiłem cały kufel wody, a już czułem suchość w gardle i wzmagające się pragnienie. Razem z sędziwym mężczyzna o długiej, siwej brodzie, ubranym jedynie w kilka przewieszonych na różne sposoby chust, szliśmy w stronę wielkiego namiotu. Strzec ten był jednym z mentorów, trenerów. Wiele było o nich wiadomo. Wiedziałem tylko, że każda grupa Milites kierowana jest przez kilkunastu albo około dwudziestu mentorów. Oni decydowali o treningach, walkach, polowaniach i praktycznie o wszystkim. Jeżeli komuś się to nie podobało, mógł odejść. Na zawsze. A raczej położyć się do snu, z którego już nie można się było obudzić. Najgorszy był ten upał. Miałem za sobą dość długą podróż i chociaż zdążyłem po niej wypocząć, przy skwarze trudno czuć się w pełni rześkim. 
- Wysoce jestem rad z twojej obecności tutaj, Marku. Z tego, że chcesz być częścią naszego stowarzyszenia. Jak zdrowie Sebastiana?
- Ojciec czuje się stosunkowo dobrze - odparłem. 
- Dalej ma problemy z kręgosłupem?
- Tak, ale ostatnio mu się poprawia. 
W istocie, ojciec od niedawna znowu zaczął jeździć konno, co sprawiało mu wielką radość i chyba dobrze wpływało na jego kondycję. 
- Złamał jego karierę! Brakuje nam go tutaj. Nam starszym, oczywiście... Wiesz, że to co cię tutaj czeka to nie dziecięca zabawa? Ojciec ci opowiadał?
- Owszem. I czuję się przygotowany - oświadczyłem dość aroganckim tonem. 
Stary roześmiał się i klepnął mnie mocno w plecy mokrą od potu ręką. 
- Pewny siebie jak ojciec! Zobaczymy... jeżeli przeżyjesz swoją pierwszą walkę to zostaniesz zakwalifikowany.
Do namiotu pozostało zaledwie kilkadziesiąt metrów. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Wokół namiotu rozstawiono zarody i ocienione miejsca dla koni. Starałem się zebrać myśli, skupić się. Przede mną trudne zadanie, a chciałem zaprezentować się w pełnej krasie. 
- Będziesz mógł sobie wybrać jednego - powiedział mentor, przesunął płachtę i gestem dłoni zaprosił mnie do środka namiotu. 
Wiele drewnianych ławek, stołów z jedzeniem i piciem, oddzielona część na pozostawienie broni. W środku było niesamowicie głośno, mężczyźni śmiali się, coś opowiadali, rozmawiali, bardzo żywo wymieniając poglądy. Odgarnąłem  do tyłu długie, jasne włosy, a na moje usta wkradł się uśmieszek. Już niedługo ich zaskoczę i zachwycę! 
- Kiedy poznam założycieli? - zwróciłem się do mentora.
Ten właśnie stawiał wiadro na podłodze, wyprostował się jak struna i rzucił mi srogie spojrzenie. 
- Nie wspominaj o nich! - syknął ostrzegawczo. - Nic wam do nich! I nie rozpytuj, jeżeli ci zdrowie miłe! Skup się lepiej na walce, a nie sprawach, które cię nie dotyczą!
Skrzywiłem się i odwróciłem wzrok. 
- Jeżeli chcę zostać przyjęty to muszę tego przeciwnika... zabić?
- Pokonać! To nie to samo, młodzieńcze. Nie to samo!
Poczułem na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń; niektórzy już zauważyli nowego i wiedzieli, co się szykuje, co jeszcze bardziej poprawiło ich humory. Starzec kazał mi iść za sobą na środek. Wyciągnął różdżkę i przyłożył jej czubek do gardła, by pogłośnić swój głos. - Cisza! - zawołał.
Kilkuset mężczyzn stopniowo umilkło, a kilkunastu innych mentorów również przerwało biesiadę i z wyczekiwaniem wpatrywało się we mnie. Agnellus odchrząknął.
- Przedstawiam wam nowego adepta! - wskazał na mnie. Dalej panowała cisza, tutaj nie było zwyczaju klaskania. - Mark Harvey Dent! Wszyscy byliście kiedyś w tym miejscu, przed swoją pierwszą walką, więc uszanujcie jego położenie! Marku... możesz wybrać przeciwnika.
Rozejrzałem się. Wielu patrzyło na mnie ochoczo, jak koty, który upatrzyły sobie myszkę, na która zapragnęły zapolować, a potem bawić się jej zwłokami przez kilka godzin. Nie miałem zamiaru być niczyją zabawką. Łypali na mnie spode łba, albo z lekceważącymi uśmieszkami. Nie, nie mogę tak po prostu wskazać na kogoś w tym tłumie. Muszę wybrać kogoś specjalnego, wyjątkowego...
- Kto jest najlepszy?! - rzuciłem pytanie w przestrzeń. Spojrzałem na Agnellusa. - Chcę walczyć z najlepszym. Najlepszym z najlepszych, waszym numerem jeden. 
Na te słowa wnętrze namiotu rozbrzmiało od śmiechu, jakbym opowiedział im znakomity dowcip. Agnellus również zachichotał, ale uniósł dłoń i natychmiast cała ta zgraja znów się uciszyła. Szeptem wymieniali uwagi, kręcili głowami i spoglądali na mnie jak na idiotę. Poczułem w sobie zbierającą złość. Dlaczego z góry założyli, że jestem gorszy od tego ich, pożal się Merlinie, mistrza? Kim on właściwie jest? 
- Dobrze - powiedział Agnellus. - Dokonałeś wyboru. Sauvage! - krzyknął. 
Domyśliłem się, że było to nazwisko ów gwiazdy. Czyżby Francuz? Powstrzymałem rozbawienie. Skoro Francuz robi tutaj za najlepszego, to wolałbym nie widzieć pokazu umiejętności tego, który był najsłabszy - to musiał być żałosny i smutny widok. 
MUSIC
Po chwili z jednej z najwyższych ustawionych w oddali ławek zeskoczył jakiś wysoki mężczyzna i ruszył w naszą stronę. Pozostali zaczęli gwizdać i klaskać, dodając do tego okrzyki zachęcające go do przemielenia mnie na części pierwsze. Domyśliłem się, że to właśnie ten Sauvage. Chyba trochę wyższy ode mnie, szczupły, ale wysportowany. W krokach miał zwinność i szybkość, którą od razu rozpoznałem. Tak chodzi tylko ktoś bardzo sprawny. Starłem się nie zwracać uwagi na wrzawę wokół, tylko skupić na nim, spróbować rozpracować jakim jest człowiekiem... Wyglądał zdrowo, widać było, że poświęcał czas na szlifowanie swojej formy i prawidłowe odżywianie. Wydawał się spokojny. Nie patrzył na mnie z wolą rozgniecenia, w ogóle na mnie nie patrzył! Szedł wyprostowany, wzrok miał spuszczony, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Odniosłem wrażenie, że próbował się wyciszyć, jakby i jego drażniły te krzyki i hałasy robione przez naszych towarzyszy. Poczułem, że mnie nie lekceważy, co wcale nie było mi na rękę. Łatwiej pokonać kogoś, kto lekceważy przeciwnika. Ten najwyraźniej miał podejście podobne do mojego. Zirytowałem się trochę, ale nie dałem po sobie niczego poznać. 
- Daniel Alexander Amadeusz Sauvage - przedstawił go Agnellus. - Nasz najznakomitszy wojownik, nie tylko tej grupy, ale i całej społeczności Milites. Wirtuoz walki. 
Mówił coś dalej, ale te słowa nie robiły na mnie wielkiego wrażenia, bardziej byłem ciekaw jak Sauvage reaguje na takie publiczne wychwalanie. Zerknąłem na niego, ale ku mojemu zdziwieniu nie puszył się jak paw, był jakby nieprzytomny, myślami gdzieś daleko. W tamtej chwili pomyślałem, że pokonanie go może nie być tak proste jak sadziłem. 
- Tobie przysługuje wybór broni - Agnellus przerwał moje rozmyślania. 
Widziałem po nim, że powstrzymuje śmiech, też widział mnie już na przegranej pozycji. 
- Jaką weźmiemy broń? - zawołałem do Sauvage'a. Absolutnie nie z grzeczności, chciałem tylko żeby na mnie spojrzał, chciałem to ocenić. Osiągnąłem cel, uniósł głowę i popatrzył na mnie, trochę chyba zaskoczony moim pytaniem, na które i tak nie odpowiedział. 
- Miecz - powiedziałem. 
Agnellus zawołał jakiegoś młodzika, który przyniósł mnie i mojemu przeciwnikowi dwa piękne miecze. Pogładziłem swój z lubością. Wykonanie szczerze mnie zachwyciło. Zauważyłem, że Sauvage też głaszcze swojego jak ukochane zwierzątko. Ten jego spokój i kompletny brak emocji zaczynał mnie drażnić. Zgodnie z procedurą podeszliśmy blisko do siebie, dzięki czemu mogłem lepiej mu się przyjrzeć. Podano nam wodę do picia i oddzielną misę do przemycia rąk. 
Miał dziwny kolor oczu. Nie brązowy, ale coś jakby rozpalony miód czy karmel. Zwróciło to moją uwagę bo wcześniej się z takim kolorem oczu nie spotkałem. Nie patrzył na mnie wrogo, ale z jego spojrzenia biła siła i pewność siebie. Wokół pozostali milites wiwatowali, wołali do niego, zachęcając do szybkiego skończenia i pokazania mi gdzie moje miejsce. Złościło mnie to i tylko podburzało do bardziej zaciętej walki, ale ignorowanie tych zachęt przez Sauvage'a było dla mnie zaskakujące. 
Obaj unieśliśmy miecze pionowo, tuż przy twarzy. Przez dobrą minutę staliśmy w takiej pozycji, a potem na komendę jednocześnie odwróciliśmy się i zaczęliśmy iść. Równo dwadzieścia kroków. Znów obrót. Sygnał do rozpoczęcia. 
MUSIC
Krzyki ustały i teraz panowała zupełna cisza. Rozluźniłem nieco mięśnie, zacisnąłem dłonie na mieczu i utkwiłem wzrok w Sauvage'u. Musiałem skoncentrować się tylko na nim, widzieć tylko niego i jego ruchy. Nasza widownia obserwowała nas z ciekawością, czułem to. Być może byłem pierwszym, który odważył się wybrać dla siebie takiego przeciwnika. 
W związku z tym, że to ja byłem kandydatem, on oczekiwał na mój pierwszy ruch. Zrobiłem krok do przodu i po tym wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Sauvage okazał się jeszcze silniejszy niż założyłem, jeszcze szybszy i bardziej zwinny. Wydawał się znać moje ruchy, zanim je jeszcze wykonałem. Po kilkunastu minutach stało się jasne, przede wszystkim dla nas, że ta walka szybko się nie skończy. Pomimo uczucia zagrożenia, poczułem jakby wiatr w żagle. Wyzwanie! Prawdziwe wyzwanie! Wreszcie poczułem możliwość rozwinięcia skrzydeł, przekroczenia granic moich umiejętności, poszerzenia ich! Od tej strony poczułem się prawie że wyzwolony, a z drugiej widziałem realną groźbę porażki. Sauvage walczył znakomicie, jego ruchy były precyzyjne, szybkie i miały w sobie grację, jaką zdobywa się dopiero z doświadczeniem. 
Widownia obserwowała nas w skupieniu i ciszy, jedynymi odgłosami były dźwięki mieczy i nasze głosy. Czułem jak pot leje się ze mnie strumieniami, a po półgodzinie byłem już całkowicie mokry z wysiłku. A był to dopiero początek. Ledwie rozgrzewka. W pewnym momencie obaj przestaliśmy zwracać uwagę na to, że obserwuje nas kilkaset osób, zapomnieliśmy, że to tylko walka pokazowa. Urozmaiciliśmy ją dopierając inne narzędzia, co akurat było pod ręką. Szabla, włócznia, gladuis... Wybór był w końcu ogromny. Coś się we mnie wtedy obudziło, czułem się wyjątkowo pobudzony i silniejszy niż dotychczas, jakbym przekroczył jakąś swoją wewnętrzną granicę. Nie spodziewałem się, że mogę spotkać kogoś tak uzdolnionego. W normalnych warunkach byłbym zafascynowany, zaciekawiony, ale to miała być moja chwila chwały! Byłem wściekły. Ta wściekłość wrzała we mnie, jakby wszystko wewnątrz się gotowało. 
- Słabszy dzień, Sauvage?! - zawołał ktoś, w którymś momencie. Najwyraźniej zaskoczony, że Sauvage jeszcze mnie nie zmiótł z tej areny. 
Nie wiem, jak długo dokładnie trwała nasza walka, ale było to kilka godzin. Obaj byliśmy mokrzy, zakrwawieni, ranni, brudni i rozjuszeni. Oraz całkowicie wykończeni. I do tego ten okropny upał. Już po pierwszej godzinie poczułem ogromne zmęczenie i pierwsze oznaki nieposłuszeństwa kończyn. Ale to się nie liczyło. Nie o tym myślałem. Pierwszy raz miałem styczność z kimś lepszym ode mnie. Z kimś, do którego poziomu mogłem aspirować. Chociaż wtedy byłem jeszcze zbyt niedojrzały, by to wszystko dostrzec. 
Dopiero gdy w jakimś dzikim szale, już bez broni, rzuciliśmy się na siebie i przeturlaliśmy poza namiot, mentorzy uznali, że czas najwyższy nas rozdzielić. Oczywiście, nie od razu się to udało. Ledwie mnie przeciągnęli, oblali wodą, a do dłoni wsunęli kufel ze schłodzonym napojem, poczułem jak bardzo byłem wyczerpany. Prawie traciłem czucie i świadomość, prawdopodobnie przez wysoką gorączkę. Pamiętam jeszcze swoje zdziwienie jak Sauvage tak po prostu wyszarpał się tym, którzy go odciągnęli na bok i oddalił się. Ja nie miałem nawet siły się podnieść. 
MUSIC
Mark otworzył oczy. Na chwilę przeniósł się w myślach do siódmego wieku, teraz wrócił do dwudziestego. Nierzeczywistym był dla niego fakt, że ten półświadomy mężczyzna przywiązany do łóżka i opatrzony po poderżnięciu sobie samemu gardła, jest tym samym człowiekiem, co ten ze wspomnień. To było jak fatamorgana, boleśnie nierealne.
- Przepraszam - powiedział cicho, czując jak jego głos drży. - Zbagatelizowałem... twoją chorobę, zlekceważyłem zagrożenie jakie z niej płynie... Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie. Powinienem... Nie wiem z czego to wynika... Może uważałem, że jesteś zbyt silny, by w ogóle potrzebować czyjejś pomocy. Nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo żałuję, że zostawiłem cię z tym samego. Nie chciałem.  -Zacisnął usta i przyłożył dłonie do twarzy. - Gdy się pierwszy raz spotkaliśmy... byłem wściekły, ale i zainspirowany. Zrozumiałem to dopiero trochę później, ale tamten dzień znacząco wpłynął na mój charakter. Zobaczyłem w tobie człowieka, z którym mogę się mierzyć. Kogoś podobnego do mnie. Nie wiem jak ty... nigdy nie spytałem... ale ja od tamtej pory zacząłem postrzegać się jak brata. I... - musiał na moment przerwać, by otrzeć oczy. - Nie chcę wyprawiać ci pogrzebu. Nie... i to nie dlatego, że jesteś mi teraz niezbędny, że bez ciebie mój misternie budowany plan może rozpaść się na kawałki. Nie, to wcale nie o to chodzi...  Po prostu... my... jesteśmy kompatybilni. Rozumiemy się. I... Umówiliśmy się na walkę, musisz wyzdrowieć!
Zamilkł, słysząc jak głos mu się załamuje. Daniel wciąż nie zwracał na niego uwagi. Z rozchylonymi ustami, szeroko otwartymi oczami błądził po suficie, jakby śledząc jakiś ruch. Mark nie potrafił ocenić, czy on go w ogóle słuchał, czy chociaż słyszał. Ogromne poczucie winy i złość paliły go wewnątrz.
- Jest mnóstwo rzeczy, które chcę ci powiedzieć. Są rzeczy, które chce zrobić razem z tobą. Może mógłbym sam, może byłoby trudniej, dłużej, bardziej niebezpiecznie... ale ja chcę z tobą, chcę żebyś mi towarzyszył. Potrzebuje twojego towarzystwa, Daniel. Nie chcę żebyś umierał!
Następne kilka minut prowadził w myślach żywą konwersację, rozważał szanse i wszystkie możliwości. Czasu było coraz mniej. Nie mógł liczyć na poprawę stanu Sauvage'a... Ale jeżeli to go zabije? Przyspieszy tylko to, co nieuniknione, ale...
Daniel przekręcił nieco głowę, spojrzał na niego i przymknął oczy.
- Szszszy... oni mówią... - ledwie zdołał wyartykułować, tak słabym głosem, że Mark miał ochotę jęknąć.
Nie. Nie, nie. Po prostu nie...
- Ja się na to nie zgadzam - powiedział, nadając swojemu głosowi zdecydowany ton. Wyprostował się, odetchnął głęboko, zmierzwił włosy. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej wypełnioną gęstym płynem strzykawkę. Miał kolor oberżyny. Jednym szybkim ruchem zsunął z Daniela kołdrę do okolic ud. Przez chwilę przyglądał się bandażom na jego przedramieniu i zapiętym wokół nadgarstka pasku, umożliwiającym tylko nieznaczne ruchy ręką.
- Nie - szepnął niezrozumiale Daniel, przypatrując się jego poczynaniom. Jakby przynajmniej w pewnym stopniu był świadom tego, co się z nim dzieje.
Mark lewą dłoń zacisnął na jego przedramieniu, a prawą ze strzykawką zbliżył do zgięcia łokciowego.
- Nie! - krzyknął na tyle, na ile pozwalały mu na to ostatki sił.- Przestań... nie... co...
Zaczął szarpać się i szamotać, dysząc przy tym.
- Uspokój się.
- Nie! Nie, nie, przestań, nie...
- Daniel, proszę.
Mark złapał go za ramię, starając się go przytrzymać, wbił igłę i szybko zrobił zastrzyk. Sauvage natychmiast zesztywniał i przestał krzyczeć. Przez chwilę w ogóle się nie ruszał, potem nagle zaczął kaszleć i dusić się. Mark odsunął się, a Leonel wbiegł do sali. Moment wystarczył mu na przeanalizowanie sytuacji, nachylił się ku Danielowi.  Najpierw delikatnie rozciął bandaż na jego szyi, następnie szybkim, zdecydowanym ruchem skalpela przeciął pionowo wciąż niezagojoną skórę, trochę poniżej chrząstki pierścieniowatej krtani. Sięgnął po rurkę tracheotomijną. Dent po kryjomu schował pustą strzykawkę do kieszeni i znów podszedł bliżej.
- Celter... proszę, pomóż mu.
Leonel spojrzał na niego. Jego twarz przypominała maskę, w tej chwili pozbawiona była wszelkiego wyrazu.
- Chciałbym móc.
- Ja też. - Na chwilę ścisnął dłoń Sauvage'a. "Błagam cię, Daniel, walcz" pomyślał i nie mówiąc już nic więcej, wyszedł z pomieszczenia.
Nie chciał jeszcze wychodzić. Najchętniej w ogóle nie wychodziłby z tej sali dopóki nie miałby pewności, że stan Daniela ulegnie poprawie.
Znalazłszy się na korytarzu przed wejściem na oddział psychiatryczny, zatrzymał się. Przy stoliku nieopodal okna siedziała kobieta. Całkiem przeciętna. Półdługie jasne włosy, trochę nadwagi, różowy sweterek i najzwyklejsze jeansy. W bezruchu wpatrywała się w widok za oknem. Niedaleko była Wieża Eiffla, piękny widok. Mogła wydawać się spokojna, ale ogromny wewnętrzny ból odmalował się na jej zastygłej twarzy. Łzy powolnie spływały po jej policzkach. Mark patrzył na nią przez kilka minut, nie wiedząc dlaczego właściwie to robi. Ktoś krzyknął, a obok niego przebiegł lekarz, najwyraźniej wezwany w trybie pilnym. Pacjent w krótkiej, białej koszuli sprawiał wrażenie nieobecnego, zupełnie nieświadomego, ale to nie przeszkadzało jego rodzicom prowadzić go pod ręce i mówić do niego. Opowiadać o wyjeździe na żagle w zeszłą sobotę, o tym, że ich kotka urodziła tego ranka pięcioro zdrowych kociąt. Albo o tym, że kuzyn George złamał nogę, poślizgnąwszy się na skórce od banana w swoje własnej kuchni małego domku pod Paryżem. W kącie siedziała drobna dziewczynka, a pielęgniarka nieudolnie starała się zająć ją książeczkami dla dzieci. Przyniosła jej nawet kredki i czyste kartki. Ale małej ani trochę to nie interesowało, chciała być przy swojej mamie. Mamie, o której życie walczył właśnie zespół neurochirurgów. Dlaczego nie było przy niej ojca? Może właśnie próbował przedostać się przez zakorkowaną stolicę, przerażony telefonem ze szpitala.
A jeżeli to nie pomoże? Jakie były szanse? Do tej pory nikt nie przeżył, dlaczego więc łudził się, że eksperymentalny specyfik zadziała właśnie u Daniela? Był wyjątkowy pod tak wieloma względami, że może i pod tym? Ale czy to możliwe? Przecież bez tych wszystkich aparatur i sprzętu, jego organizm nie mógłby funkcjonować. Mark poczuł jak pieką go oczy.
- Dent!
Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna podbiegł do niego i chyba już któryś raz próbował zwrócić na siebie jego uwagę. Dent doskonale znał jego nazwisko, ale teraz musiała upłynąć chwila, nim je sobie przypomniał.
- Snape?
- Wdziałem, że tam byłeś - rzekł Severus, wskazując na wejście na oddział chorób psychicznych. Był wyraźnie wzburzony i zniecierpliwiony. - Co z Danielem?
- Jest po próbie samobójczej - odparł pustym głosem.
- Tyle to ja wiem - warknął Snape. - Ale Celter nie dopuszcza mnie do środka, a Alaya w ogóle nie wychodzi. Nie mam szansy dowiedzieć się jaki jest dokładnie jego stan, rokowania, cokolwiek...
Mark zerknął na niego spod uniesionych brwi.
- Dlaczego cię to interesuje?
Severus wziął głęboki oddech.
- Nie mów do mnie stylem Celtera, Dent.
- Jest lekarzem prowadzącym Daniela i widzi powody, by ciebie do niego nie dopuszczać. Najwyraźniej uważa, że tak dla jego pacjenta będzie najlepiej. I moim zdaniem ma całkowitą rację. Nie ma powodu, byś tu przychodził.
- Daniel. To. Jest. Mój. Przyjaciel.
Mark parsknął.
- Nie - stwierdził, wykrzywiając usta w złośliwym uśmieszku. - Człowiek, którego uznałeś za przyjaciela, nigdy nie istniał. Był iluzją, grą, kłamstwem. Pogódź się z tym wreszcie! Nigdy nie znałeś Daniela Sauvage, nie masz pojęcia jaki on jest!
Severus pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Brakowało mu już sił, by powtarzać po raz kolejny to samo. Jego słowa odbijały się jak groch od ściany. Może i Leonel i Mark mieli rację? Problem tkwił w tym, że on nie chciał tego przyjąć, zaakceptować. To nie zgadzało się z jego odczuciami, z jego wspomnieniami. Nie chciał tak myśleć.
- Daniel umiera - dodał cicho Dent.
I jeżeli teraz wyjdę, mogę go już nigdy więcej nie zobaczyć żywego...
Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem wrócił na oddział.

*
MUSIC
Kajusz uśmiechnął się nieco niechętnie i upił łyk wina. Było znakomite. Zerknął na swoją przystawkę. Łosoś z koprem włoskim, awokado i grejpfrutem. Restauracja La Chapelle, mieszcząca się przy Spital Square 35 była bezsprzecznie jedną z najlepszych (i najdroższych) restauracji w Londynie i było to czuć w każdym kęsie każdej potrawy. Miejsce było piękne i Kajusz często tam bywał na kolacjach z żoną, partnerami biznesowymi lub menadżerami artystów, których wspierał finansowo, miłym słowem i dobrą radą. Teraz przy stole siedziało ich trzech. Zajadający się ze smakiem swoim wędzonym węgorzem z oblanym karmelem ananasem Flawiusz i Antoniusz, który na przystawkę wybrał sałatkę z pomidorów, grillowanego arbuza z karmelowymi orzechami i kozim twarogiem. Na tę kolację Kajusz ubrał trzyczęściowy garnitur w kolorze burgundy, a do niego karminową koszulę i krawat z fantazyjnym wzorkiem zawierającym oba te kolory.
Nerwowo przygładził włosy. Odruch ten towarzyszył mu już od lat młodzieńczych i najpewniej nie byłby zdolny do oduczenia się go nawet gdyby bardzo tego chciał.
Kiedy dzień wcześniej Fiona powtórzyła mu swoją rozmowę z Antoniuszem, głęboko się zaniepokoił. Jeżeli jego starszy brat mówił komuś, że się o niego martwi, to najprawdopodobniej właśnie ta osoba powinna zacząć się martwić o swój los. Przez ostatnie kilkanaście godzin próbował wywnioskować z tych dziwnych uwag jakiś ukryty sens, ale im dłużej analizował, tym bardziej się denerwował.
Oficjalnie jego stosunki z Antoniuszem były bardziej niż prawidłowe, jednak w praktyce wyglądało to nieco inaczej. Kilka lat temu odnowili kontakt, chociaż Kajusz w najmniejszym stopniu nie miał na to ochoty. Ale nie miał też innego wyjścia. Od tamtej pory sądził, że sytuacja chociaż nieprzyjemna i niezbyt bezpieczna, w pewnej mierze się ustabilizowała. Bardzo tego pilnował. Swojego zachowania, swoich decyzji. Robił co trzeba. Jeżeli ktoś chciał skrzywdzić jego żonę, przeistaczał się w lwa, który gotów był zrobić wszystko, byle tylko ją ochronić.
Teraz znów czuł się zagrożony. Jakby groźba, która zawisła nad nimi te kilka lat wcześniej,  przez ten czas rozmyta gdzieś we mgle, znów pojawiła się na horyzoncie.
Antoniusz przywołał kelnera i zamówił kolejną butelkę wina, pomimo tego, że poprzednia nie była jeszcze pusta. Wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. Gdyby tylko wolno było w tej restauracji palić, wyjąłby jedno ze swoich ukochanych cygar.
- Nie smakuje ci łosoś? - spytał Kajusza, jakby irytowało go to, iż blondyn nie zjadł jeszcze swojej przystawki.
- Jest pyszny - odparł. Po chwili podniósł sztućce i zabrał się za jedzenie.
- Czy coś cię martwi?
- Ależ skądże, mój drogi.
- Widzę, żeś niespokojny - oznajmił, zaśmiawszy się przy tym.
- Czuję się znakomicie, mój drogi, ale dziękuję ci za troskę.
Pochylony nad swoim talerzem Flawiusz uniósł trochę głowę i spojrzał na starszych braci. Przewrócił oczami i przełknął ze smakiem ostatnią parę kęsów.
- Fajnie, że nas tutaj zaprosiłeś, Antosiu - powiedział radośnie. Otarł usta serwetką i uśmiechnął się uroczo.
- Tak, tak - przyznał Kajusz. - Bardzo miło, mój drogi.
- Co sądzicie o tej muzyce? - zapytał Antoniusz, wskazując na muzyków, którzy w środkowej części sali skończyli rozkładać swoje instrumenty i zaczęli grać.
- Lubię jazz - stwierdził Flawiusz.
Przymknął oczy i zaczął kołysać się lekko w rytm dźwięków. Najstarszy Fioravanti rozsiadł się wygodniej, poluzował krawat i rozejrzał po wnętrzu.
- Miałem dzisiaj sen... - zaczął.
- Ja też! - przerwał mu Flawiusz. - Śniło mi się, że jestem kangurem! Śmieszne, prawda? - zachichotał. - I skacząc sobie to tu to tam spotkałem inne kangury...
- To doprawdy fascynujące - burknął Antoniusz.
-  I tam była też taka zniewalająco piękna kangurzyca! Poczęstowała mnie pędami, potem pokicaliśmy gdzieś razem, by się paść, a potem położyliśmy się w cieniu drzew...
- Jak mówiłem, miałem sen, który...
- Miała na imię Auksencja.
Przy stole zapanowała cisza. Flawiusz już się nie uśmiechał. Patrzył zasmuconymi oczami w głębię swoich wspomnień. Jego usta drżały lekko. Wzdrygnął się i niepewnie sięgnął po swój kieliszek. Kajusz położył i zacisnął dłoń na jego ramieniu.
- Skąd wiesz jak na imię miał jakiś kangur z jakiegoś głupiego snu? Przedstawił się? - zarechotał głośno. Flawiusz nie zareagował, a Kajusz posłał mu spojrzenie pełne dezaprobaty. Brunet wzruszył ramionami. - Jak mówiłem, miałem dzisiaj ciekawy sen... Śniło mi się, że rozmawiałem z naszym ojcem. Powiedział mi, że jest ze mnie dumny.
Kajusz uniósł brwi w szczerym zdumieniu. Położył dłonie na stół i odchrząknął.
- Nie wydaje mi się, by tato mógł ci coś takiego powiedzieć, mój drogi.
- A to niby dlaczego? Uważasz, że tobie by tak powiedział? Na pewno nie jemu! - machnął dłonią w stronę Flawiusza. - A ty? Co? Z tymi swoimi fikuśnymi garniturami? To niby jakieś osiągnięcia? Też mi coś!
- Uważam, że twoimi... osiągnięciami... ojciec byłby zażenowany - stwierdził Flawiusz. Mówił zmienionym głosem, pozbawionym typowej dla niego wesołkowatości i lekkości. Teraz była w nim antypatia, uraz i coś na kształt żalu.
- Nikt się ciebie nie pyta o zdanie, Fluffy - odrzekł lekceważąco. - Nie jesteś kompetentny do wygłaszania opinii.
Kajusz poczuł potrzebę zaprotestowania, ale rozmowę przerwało im pojawienie się kelnera. Przed Antoniuszem postawił risotto z kurkami, orzechami i szałwią. Flawiusz otrzymał grillowaną jagnięcinę z ziemniakami i bukietem gotowanych na parze warzyw, a Kajusz dorsza z fasolą, groszkiem, słodką kukurydzą i kandyzowanymi cytrynami.
- Poza tym... to ja jestem najbardziej podobny do ojca - powiedział dumnie brunet.
Flawiusz parsknął gromkim śmiechem.
- A to niby z której strony?
- Każdej.
- Śmieszne - skomentował całkowicie poważnym tonem.
- A ty nic nie powiesz? - zagadał z wyrzutem Antoniusz Kajusza.
- Powiem potem kelnerowi, by przekazał wyrazy uznania dla szefa kuchni.
Uśmiechnął się i chciał wziąć swój kieliszek, ale brat go uprzedził. Blondyn spojrzał na niego pytająco.
- Z żoną też pijesz wino?
- Oczywiście, mój drogi. Fiona bardzo lubi wina. Białe wytrawne najbardziej.
- Aha. A jak się miewa?
- Dobrze. Dziękuję ci za zainteresowanie, mój drogi.
- Sporo mają pracy w jej szpitalu... Mam nadzieję, że się nie przepracowuje - szepnął. Przybrał na usta szelmowski uśmieszek i oddał Kajuszowi jego kieliszek.

*
MUSIC
Nie licząc sprzętu medycznego, jedynym źródłem światła w izolatce była mała lampa postawiona na stoliku koło łóżka. Leonel stał pod ścianą na przeciwko i przyglądał się jak Alaya wtula się w tors Daniela. Była równie blada jak on. Osłabiona z przemęczenia. Mark Dent stał oparty o drzwi, popijając kawę z filiżanki, którą dał mu Leonel, zdegustowany używanym wcześniej przez niego plastikowym kubkiem. Która to już była? Trzecia albo czwarta. Czwarta filiżanka. A która była godzina? Trzecia nad ranem. Wcale nie był śpiący, po prostu chciał zając czymś i ręce i usta. Jako następną weźmie herbatę.
Żadne z nich się nie odzywało. Leonela zastanawiała obecność Marka. Nie spodziewał się po nim, że chciałby być przy Danielu i nie był pewien, co o tym myśleć. Obaj nie siedzieli przy łóżku, by tę największą bliskość zostawić w całości dla Alayi.  Dla niej i Leonela było to kolejna noc czuwania przy przyjacielu i mężu. Z każdą kolejną było coraz gorzej. Przestawał się odzywać, tracił kontakt z rzeczywistością i niewykluczone, że poczucie własnej tożsamości. Może nawet tak było dla niego lepiej. Poczucie bycia tym kim był, całe życie sprawiało mu ból. Żadnym sposobem nie mógł uwolnić się od zaprogramowanej mu przez własną rodzinę pogardy dla samego siebie.
Czuł się winny, że przeszkodził mu w takiej śmierci, jaką sam sobie wybrał. Czuł, że powinien, że może coś jeszcze zrobić. Chciał coś zrobić dla swojego przyjaciela.
- Alaya... - Jego głos dziwnie rozbrzmiał w sali od wielu godzin pogrążonej w ciszy. - Pomyślałem, że...
- Tak? - dopytała, nie unosząc się ani nie otwierając nawet oczu.
- Daniel nie chciał być w szpitalu. Może... może lepiej byłoby zabrać go do domu. Tak jak zaplanował.
Podniosła się, oparła na łokciu, pogłaskała męża po policzku i przygryzła usta, rozważając sugestię Leonela. On podszedł, by przyjrzeć się monitorom. Wiedział, że jeżeli zabiorą go ze szpitala, umrze w przeciągu maksymalnie kilkudziesięciu minut. Jednak on mógł umrzeć w każdej chwili. Leo przyjrzał się przyjacielowi. Zapadnięte oczy i policzki, szarobiała skóra, sine usta. Wysunął spod kołdry jego dłoń. Była sina i zimna. Zerknął na Alayę, ale ona już wiedziała. Nachyliła się do Daniela, cały czas głaszcząc go po włosach.
Mark zacisnął dłoń na filiżance tak mocno, że ta aż pękła, roztrzaskała się na drobne kawałeczki.
- Kochanie... chciałbyś być w domu? - Ala spytała czule.
Daniel zamrugał, poruszył nieznacznie brwiami, ale oczywiste było, że nie Alaya nie doczeka się żadnej reakcji. Nie sądziła, by był świadom zadanego mu pytania. Prawdopodobnie nawet jej nie widział. Jego tęczówka i źrenice były ledwie widoczne. Akcja serca wciąż trwała jak pokazywał ekran, ale wyraźnie gasła.
- Kocham cię.
Pocałowała go. Kiedy poczuła jak zimne były już jego usta, po jej twarzy znów spłynęły łzy. Zerknęła na Leonela i skinęła. O powinien być w domu. Tak jak pragnął. Oni powinni być tam razem.
Przytuliła się do niego, tak mocno jak tylko mogła. Jeszcze raz go pocałowała. Widziała jak zamyka oczy. Przemknęło jej przez myśl, że może tylko zasypiał...
Maszyna rejestrująca pracę serca wydawała z siebie typowe "pik, pik" zgodnie z danym rytmem. Inne, przedłużone pojawiało się gdy akcja serca zamierała. Pikanie przechodziło wtedy w jednostajny, piskliwy dźwięk.
Usłyszawszy ów przykry dźwięk, Leonel zamarł. Jakby w szoku i zawieszeniu. Zwykle gdy umierali jego pacjenci, nie robiło to na nim wrażenia... ale teraz umarł jego przyjaciel... Nie słyszał już nic. Nie słyszał czy Alaya krzyknęła, czy zapłakała. Nie usłyszał czy jej gardło rozdarł jęk bólu. Widział tylko uniosła się do góry, po omacku rozpięła zapięcie wokół jednego z nadgarstków Daniela, przyciągnęła go do siebie. Przytuliła. Wtuliła twarz w jego szyję.
Drugą ręką próbowała odwiązać drugą dłoń męża, ale nie była w stanie tego zrobić. Leonel chciał podejść, pomóc. Nim zdążył cokolwiek zrobić i on i Alaya i Mark stracili przytomność.


MUSIC
I love you til the day I die
don't die today, darling please don't die today
if I'm here when you're gone, I'll fall apart - what's the point of life without my heart
you're not dying now 
you'll survive somehow...

--------------------------------------------------------------
Pytania zawsze mile widziane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz