NEXT CHAPTER


.

.

3.09.2014

64.
F(r)iend


Just leave me alone
A life left in ruins
 I built with my own hands
I set up myself up for disaster
Waiting on death's kiss


Może powinien był tylko patrzeć. Czasami można zrobić tylko tyle. Czuł się jakby w pewnym sensie zawiódł zaufanie Daniela. Nie pozwolił mu umrzeć. Nie potrafił i prawdopodobnie nawet nie chciał bezradnie obserwować. To był impuls, odruch, nad którego słusznością się teraz zastanawiał. Dlaczego w ogóle wyszedł z domu? Czy być tylko milczącym świadkiem? Jak powinien się zachować przyjaciel...?
Niezaprzeczalnie czuł ulgę. Ulgę, iż udało mu się zareagować na czas - dosłownie w ostatnim momencie. Ulgę, iż wyraźnie chciał zareagować. Próbował wyobrazić sobie swój stan emocjonalny gdyby jednak nie zdążył pomóc Danielowi, ale była to dla niego wielka niewiadoma. Niewiadoma, której wcale nie chciał odkrywać. I nie było to kwestią kaprysu. Towarzyszyło mu uczucie jakby zbliżał się gęstej, ciemnej mgły i nie wiedział, co też czai się dalej i jakby zaglądał w najdalsze zakamarki swojego umysłu. Zakamarki, których nie odwiedzał od wielu lat.
Odetchnął głęboko i uniósł spojrzenie ze swoich rąk na monitory aparatury, podtrzymujące funkcje życiowe Daniela. Sauvage był w zbyt złym stanie, by przeprowadzić na nim konieczne badania, więc zapobiegawczo podłączono wszystko, co było możliwe w oczekiwaniu na ustabilizowanie. Nierówny puls, który co chwile zwalniał bądź przyspieszał, czasem znikając na ułamki sekund.
Kiedy kilka godzin wcześniej Leonel wbiegł do domu przy Rue Brouillard, niepokojące przeczucie zamieniło się w pewność. Na drugie piętro zwabiło go ujadanie psa. Siedział przed drzwiami łazienki i ocierał łapami drzwi, niezdolny do otworzenia ich. Przywołując w pamięci obraz nieprzytomnego Daniela, zatopionego w czerwonej od krwi wody, Celter czuł dziwny dla siebie rodzaj smutku. Kolejną dziwną dla niego rzeczą było to, że kolejne czynności wykonał bez uprzedniego ich zaplanowania. W porywie jakichś emocji.
Daniel nie wyglądał na żywego. Ani wtedy gdy zastał go z gasnącym tętnem, ani teraz, gdy leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku. Przedramiona i szyję miał starannie owinięte bandażami, ale rany wewnętrzne wciąż pozostawały nieopatrzone. Wiedzieli tylko tyle, że zażył jakąś silną truciznę, niepodobną do niczego, co już znali. A nie mogli podać żadnych leków, póki nie znali jakie dokładnie szkody wywołała owa substancja.
Patrząc na niego Leonel doszedł do w końcu do wniosku, że on wcale go nie uratował. On tylko przeciągnął w czasie to, co nieuchronne. Zburzył Danielowi jego wizję, jego pragnienie, by umrzeć wedle swojego planu, swoich potrzeb. Celter czuł się winny, że mu to odebrał.
Alaya siedziała przy mężu, jedną dłoń położywszy na jego zranionym przedramieniu. Od czasu jak Leonel pojawił się z umierającym Danielem na rękach, nie odezwała się ani słowem. W tak nieruchomej pozycji przypominała mu kruchą, porcelanową lalkę. On również nic nie mówił. Czuł wewnątrz tlącą się potrzebę, by... Właśnie, by co? Coś powiedzieć? Coś zrobić? Nie, to było coś innego, czego nie potrafił ubrać w odpowiednie określenia. A potem znów zaczęło padać.

*

Poranek na błoniach przywitał Severusa wyjątkowym chłodem. Ledwie świtało, a w powietrzu czuć było nieprzyjemny zapach stęchlizny. Wciąż unosiła się też lekka mgła, sprawiając, że Zakazany Las - i tak już ciemny i nieprzystępny - stawał się jeszcze bardziej mroczny. Stanowił idealne tło do elegii. Sprytna gra światła i cienia mogła spłatać figla wyobraźni, niemal kreując eteryczne postacie, których lamenty odbierało się jako świst wiatru. Niepokojące stukoty, odgłosy łamanych gałązek. Puszcza tętniła życiem. Wkraczając w jej progi należało liczyć się z czyhającymi za każdym zakrętem niespodziankami. Wypatrując niebezpieczeństw, paradoksalnie człowiek stawał się jeszcze bardziej podatny na przestraszenie. Wystarczyła byle gałązka, spadający właśnie liść czy przebiegający pod nogami lis, by co bardziej strachliwego sprowokować do krzyku strachu. A wtedy, zwabieni głosem mieszkańcy lasu zbiegali się na miejsce, by przepędzić intruza ze swojego terenu. W środowisku zamieszkałym  przez dzikie zwierzęta panowały iście brutalne prawa. Tylko nieliczni nie poddawali się temu urokowi, który po krótkim czasie nawet najodważniejszych wypędzał z Lasu. Severus należał do tych nielicznych. Pamiętał, że już w czasach szkolnych nie obawiał się zapuszczać wgłąb leśnych ścieżek. Rośliny, które można było wykorzystać jako składniki eliksirów były zbyt cenne, by po drodze ku ich zebraniu miał się przejmować niezidentyfikowanymi odgłosami. Zwykle zresztą towarzyszył mu Slughorn, czerpiąc wyraźną przyjemność z opowiadania o tym czy innym chwaście i ze świadomości, że jego słowa nie trafiają w próżnię.
Przechodząc nad wystającymi z ziemi, potężnymi korzeniami drzew, mężczyzna pomyślał, że tutaj czas zatrzymał się w miejscu. Jako całość ten ekosystem nie rozwijał się ani nie degradował, jednostajnie zataczał tylko kolejne cykle swojego życia i śmierci. Pełne rozlewu krwi, bestialstwa, ale i odrodzenia. Przez kilkadziesiąt minut szedł miarowym krokiem aż dotarł do rzadziej zadrzewionej części lasu. Pogrążony w swoich myślach, nie zauważył podążającego za nim krok w krok lisa. Gdy się zatrzymał, ten trącił go noskiem, jakby w zaczepce do zabawy. Severus oparł się o pień jednego z drzew, koncentrując się tylko na równomiernym oddychaniu.
Czekały go testy sprawnościowe, obawiał się ich bardziej niż gotów byłby to wyznać. Miał świadomość, że nie jest w najlepszej formie i nisko oceniał swoje szanse na przejście procedury z zadowalającym wynikiem. Przez lata wydawało mu się, że jego doświadczenie w działalności wywiadowczej jest imponujące, teraz jednak, u progu potężnej organizacji wywiadu jaką było MI6, czuł się niepewny.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza butelkę wody i napił się. Następnie zdjął płaszcz i powiesił go na jedną z gałęzi. Zadrżał nieznacznie od zimna, a chłodny powiew zmierzwił jego zaczesane do tyłu włosy. Przez następne kilkanaście minut wykonywał ćwiczenia rozgrzewające, mające przygotować ciało do wysiłku i zmniejszyć ryzyko odniesienia kontuzji. Potem, biegając, próbował skoncentrować się tylko na swoim oddechu, ale w natłoku ostatnich wydarzeń i zbierającej się masy złych przeczuć, było to bardzo trudne. Dopiero po kilkudziesięciu minutach wspomnienia przykrych i niepokojących słów przestały stawać mu przed oczami, słyszał już tylko swój oddech, wtapiający się w odgłosy lasu. Cały czas towarzyszyło mu też napięcie. Wiedział, że w pewnym momencie znów pojawi się ten paraliżujący ból, nie wiedział tylko kiedy dokładnie i gdzie zaatakuje. Zatrzymał się, opierając dłonie o ugięte kolana i pochylił lekko do przodu. Oprócz przyspieszonego pulsu i dziwnego, jakby szczypiącego uczucia w prawym udzie nie odczuwał żadnego dyskomfortu. Wyprostował się i pobiegł dalej, przyspieszając tempo.
Po przebudzeniu zjadł tylko jabłko, które miał w swojej sypialni. Nie miał nawet ochoty na bardziej solidne śniadanie, nie był głodny. I nawet nie chciał zaglądać do Wielkiej Sali, jeszcze było za wcześnie na śniadanie dla uczniów, ale skrzaty z pewnością już krzątały się po kuchni i szykowały zastawę. W chwili gdy zakręciło mu się w głowie, trochę pożałował tak skromnego posiłku. Przystanął, opierając się dłonią o pień. Ból w nodze wzmagał się, ale wciąż pozostawał znośny. Dojrzawszy odpowiednio wytrzymałą gałąź, Severus podskoczył do niej celem wypróbowania innego ćwiczenia. Podciągnął się dziesięć razy, dwadzieścia, trzydzieści...  Nagle ręce odmówiły mu posłuszeństwa, z jękiem upadł na ziemię. W obu bicepsach poczuł palące ból, podobny przeszył go wzdłuż kręgosłupa. Prawie krzyknął gdy dołączyły do tego skurcze łydek. Zacisnął zęby i próbując się rozluźnić, spojrzał w niebo. Znów zbierały się na nim chmury.

music
Wróciwszy do lochów, zastał przed swoim gabinetem Remusa Lupina. Co było dość przyjemną odmianą, mężczyzna sprawiał wrażenie wypoczętego.
- Poranny jogging? - zagadał.
- Coś w tym stylu - mruknął Severus i wpuścił go do środka.
Kot siedział na swojej ulubionej poduszce, patrząc na niego z wyraźnym wyrzutem. Śledził uważnie jego ruchy,dopóki nie dostał swojej miseczki mleka i drugiej z kocim daniem. Lupin usadowił się na jednym z foteli.
- Mniemam, iż chciałeś ze mną o czymś porozmawiać? -  zapytał Snape.
Odwiesił płaszcz na stojący w kącie drewniany wieszak i podszedł do biurka. Ból ustąpił prawie całkowicie, wciąż jednak czuł nieprzyjemne mrowienie.
- Tak - przyznał Lupin i od razu zamilkł.
- I nie mogło poczekać do śniadania?
- Wolałem bez świadków. Próbowałem wczoraj cię złapać, ale gdzie nie mogłem cię znaleźć. Nie było cię w zamku?
- Nie, miałem kilka ważnych spraw do załatwienia i wróciłem późno w nocy. O co chodzi, Lupin? - dopytał, wyraźnie ponaglającym tonem. Chciał jak najszybciej zjeść coś bardziej pożywnego niż owoc i zorientować się jak czuje się Daniel. Choćby znowu miał usłyszeć od niego: "Wynoś się!", nie zamierzał ustawać w próbach okazywania troski.
- Nimfadora była na badaniach... Będę miał syna! - prawie zawołał. Jego piwne oczy rozbłysły, a usiana kilkoma znacznymi bliznami twarz pojaśniała. Severus nie mógł sobie przypomnieć kiedy ostatni raz widział go tak rozpromienionego. Raczej nie zwracał uwagi na takie rzeczy jak nastrój innych osób, ale w tej chwili poczuł coś w rodzaju przyjemności z jego zadowolenia. Jakby szczęście Remusa w pewnym stopniu, na moment udzieliło się i jemu. Chociaż wielu mogło to zaskoczyć, nie miał przecież serca z kamienia.
- Cieszę się. Żadnych powikłań?
- Nie, nie! Płód zdrowy i prawidłowo się rozwija, rokowania bardzo dobre, a Nimfadora też czuje się dobrze. Rodzice w prawie wszystkim ją wyręczają. Bardzo o nią dbają gdy nie ma mnie przy niej. Zastanawiałem się nawet czy...ach... - przerwał, porzucając myśl.
- Czy?
- Czy nie zrezygnować z tego zajęcia w Hogwarcie - dokończył niechętnie. Westchnął i odruchowo poprawił okulary. - Ale to... nie mogę tego zrobić.
- Bo Dumbledore cię o to prosił? - bardziej stwierdził niż zapytał z wyraźną kpiną w głosie. Pokręcił głową. - Lupin, nie uważasz, że on już od zbyt dawna wtrąca się i stara się sterować życiem i twoim i moim i innych?
- Tak, to prawda, ale... Bardzo mu na tym zależało, bym razem z Syriuszem był w Hogwarcie. Nie zdradził mi żadnych szczegółów, ale wierzę, że stoją za tym ważne powody.
Snape prychnął.
- Chcesz wierzyć w to, że można na niego liczyć. Na jego intencje, szczerość. O ile on kiedykolwiek był szczery, raczej nie miał tego w nawyku.
- Staram się widzieć w każdym głównie jego dobro - powiedział, uśmiechając się lekko.
- To pachnie naiwnością, wiesz? Ja wolę doszukiwać się w każdym zła, bo to ono może wyrządzić szkody - odparł.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Dobrze wiesz, że wiele Dumbledore'owi zawdzięczam. Przyjął mnie do szkoły, wprowadził specjalne warunki tylko dla mnie, dbał, by uczniowie nie dowiedzieli się o tym, że... o mojej przypadłości. To więcej niż mogłem wtedy prosić, Severusie. Zawsze będę mu wdzięczny za umożliwienie  mi edukacji.
Severus skrzywił się nieznacznie, ale przytaknął.
- Należy doceniać to, co zasługujemy innym, jednak fakt oddanej przysługi nie upoważnia innych do pomiatania na prawo i lewo, Lupin. Szczególnie gdy niedługo masz zostać ojcem i...
- Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać.
Brunet uniósł brwi w oznace zdziwienia. On i Lupin nie byli przyjaciółmi, nie byli nawet w koleżeńskich relacjach. Gdy w tej chwili o tym pomyślał, złapał się na tym, że trudno mu nawet określić swój stosunek do Lupina. Nie miał nic przeciwko niemu, a nawet do pewnego stopnia cenił to, że pozostając w bliskich zażyłościach z trzema niezbyt rozgarniętymi przyjaciółmi, Remusowi udało się nie zgłupieć ani nie zniżyć do ich poziomu.
- Wiem, że to zupełnie inne okoliczności - mówił dalej Lupin - ale... pamiętasz co czułeś kiedy się dowiedziałeś? Zaskoczenie pewnie?
- Owszem, nie zaprzeczę. To było dziwne uczucie, nie wiem czy nawet potrafiłbym je opisać.
- Ja jestem trochę przerażony - wyznał, a jego spoczywające na kolanach dłonie zacisnęły się konwulsyjnie. - Obawiam się, że zawiodę Nimfadorę, że zawiodę to dziecko... Dorę już zdążyłem zranić. Była taka szczęśliwa, a ja zacząłem dyskusję, że wilkołaki nie powinny się rozmnażać, że nie powinniśmy mieć tego dziecka, że tylko zrobiłem jej krzywdę, że zrobiłem krzywdę temu dziecku... Dowiedziałem się, że likantropia nie jest dziedziczna, jednak... Co to za chluba mieć ojca wilkołaka? Rozumiesz, co mam na myśli? Niezależnie od tego jak będę się starał, mój syn zawsze będzie nosił to piętno.
Snape nie odzywał się przez chwilę.
- Nie sądzę, by twoje obawy się spełniły. W jakimś sensie są uzasadnione, ale musimy pamiętać o tym, co najważniejsze. Ja miałem bardzo wiele obaw zanim Harry dowiedział się, że jestem jego ojcem. Przybierały różne formy. Myślałem, że może nie chcieć ze mną rozmawiać, że nie tyle nie będzie zachwycony takim stanem rzeczy, a wręcz wściekły. Wahałem się nawet czy powinien się dowiedzieć, że może w takim układzie to było lepsze. Miałem wątpliwości czy będę potrafił z nim rozmawiać. .
- Nic z tego się nie potwierdziło.
- Yhym - mruknął, zerkając na kota, który teraz znów rozłożył się na swojej poduszce i zupełnie nie zwracając na nich uwagi, bawił się drobnym kłębkiem włóczki.
- Ale ty nie zamieniasz się co pełnię w krwiożerczą bestię...
- Nie, ja jestem nią na co dzień.
Lupin roześmiał się serdecznie.
- Nie rób z siebie takiego nieudacznika, Lupin. Ocena czyje plamy na życiorysie są większą wadą jest czysto subiektywna. Jeżeli będziesz kochał swojego syna, to on na pewno nie będzie się ciebie wstydził. Nie jesteś przecież idiotą.
- No nie - przyznał. - Zwątpiłem tylko w swoje... ojcowskie kwalifikacje - dokończył, zniżając spojrzenie na swoje dłonie.
- Masz to szczęście, że będziesz mógł być przy swoim dziecku od jego narodzin. Ja swojej nieobecności w życiu Harry'ego nie nadrobię w żaden sposób - rzekł cicho, a w jego czarnych oczach pojawił się tajemniczy błysk.
- Wygląda na to, że dobrze wam idzie.
- Tak.
Zadumał się. Wcale przecież nie musiało tak być. On i Harry dobrze się rozumieli bo potrafili ze sobą rozmawiać i obojgu im zależało na wzajemnym porozumieniu, na tej relacji. Severus miał wrażenie, że od czasu gdy Harry poznał prawdę, łaknął kontaktu z nim. Bardzo dużo rozmawiali o Lily. Spodziewał się pretensji ze strony Harry'ego, wyrzutów o to, że zostawił jego matkę i w głównej mierze przez to życie całej trójki bardzo się skomplikowało. Harry nic takiego nie powiedział, ani w ogóle nie oceniał jego motywów. Przynajmniej nie na głos i nie dał po sobie poznać żadnych negatywnych emocji. Dla Severusa był to bardzo grząski temat. Te rany wciąż krwawiły.
-...i dlatego właśnie czuję się rozdarty i bardzo niepewny - mówił tymczasem Lupin. - Rodzice Dory dają nam wiele wsparcia, ale ogarnia mnie przeczucie, że mają mi coś za złe. Może niedostatecznie się staram? Na myśl o opiece nad małym dzieckiem odczuwam wielką tremę. Chciałbym być dobrym ojcem, ale jak? Co definiuje dobrego ojca?
Severus otrząsnął się z zamyślenia.
- Odpowiedzialność - szepnął.
- Hm?
- Odpowiedzialność - powtórzył głośniej. - Zawsze poczuwałem się do odpowiedzialności, by zapewnić Harry'emu bezpieczeństwo, ale... To ma też szerszy wymiar. Rodzic odpowiada za wychowanie, odpowiednie wychowanie. To raczej normalne, że się stresujesz. Pewnie wkrótce po narodzinach Lupina juniora poczujesz się jak ryba w wodzie.
Remus westchnął i uśmiechnął się bez przekonania.

Gdy prawie godzinę później obaj zmierzali do Wielkiej Sali, korytarze wypełnione były uczniami, którzy albo właśnie wracali ze śniadania, albo się na nie wybierali. Przy wyjściu z lochów natknęli się na Minervę McGonagall. W dłoni trzymała zwinięty w rulon egzemplarz Proroka Codziennego, wyglądała na bardzo poruszoną.  Długie, brązowo-siwe włosy nie związała jak zwykle miała w zwyczaju w ciasny kok, a pozostawiła je rozpuszczone i jedynie spięte elegancką klamrą. 
- Och, Severus! Myślałam, że jesteś już w szpitalu - powiedziała, zatrzymując się przy nich.
- W szpitalu? - powtórzył, wyraźnie zaskoczony. - Dlaczego miałbym...?
Minerva ze zbolałą miną podała mu gazetę.
- Sądziłam, że już wiesz...
Snape rozprostował Proroka i zaczął czytać, a Lupin zajrzał mu przez ramię.

Wczoraj w nocy czasu lokalnego do Szpitalnego Ośrodka Medycyny imienia Peana w Paryżu został przyjęty w stanie krytycznym Daniel A.A. Sauvage (ur. 605 r., aktualnie nauczyciel Historii w Szkole w Hogwarcie). Wedle informacji, do których dotarła nasza redakcja, tego wieczoru Sauvage usiłował popełnić samobójstwo, jednak w porę został znaleziony przez swojego psychiatrę. Rzecznik szpitala potwierdził, iż Sauvage w tej chwili przebywa na oddziale psychiatrycznym i jest nieprzytomny.  Nie wiadomo czy jego stan ulegnie poprawie. Doktor Celter odmówił rozmowy z naszym wysłannikiem, a ordynator...

music
- Powinnaś się przespać.
To były pierwsze słowa jakie Leonel skierował do Alayi po całonocnej ciszy. Na dźwięk jego głosu odwróciła się od Daniela i spojrzała na niego. Powoli pokręciła głową. Leonel wstał ze swojego krzesła i przysiadł obok niej na łóżku pacjenta. Drżała. Wyglądała jakby za wszelką cenę starała się powstrzymywać wszystkie swoje emocje przed wydostaniem na zewnątrz. Jakby ta cicha poza miała ją przed czymś uchronić. Celter wziął do ręki jej dłoń.
- Musisz odpocząć. Ja będę tu przy nim cały czas.
Znów pokręciła głową.
- Potraktuj to jako zalecenie lekarza.
Opuściła głowę i przygryzła usta.
- Alaya, chociaż się do mnie odezwij. Powiedz coś, cokolwiek.
Znów na niego spojrzała. Mrugała bardzo często, jakby chciała pohamować łzy.
- Jeżeli zacznę mówić to... - zaczęła i w tym momencie wszystko to, co powstrzymywało ją przed płaczem, zniknęło. Jęknęła żałośnie, a po jej policzkach spłynęły drobne krople. Leonel powoli uniósł rękę, przyłożył opuszki palców do jej policzka i delikatnie otarł łzy. Zanim zdążył zrobić coś więcej, rozległo się pukanie do drzwi.
- Tak?
Do środka wcisnął się młody lekarz. Niezbyt wysoki, trochę przy kości, o jasnych włosach i o chłopięcej, miłej twarzy. Alaya skuliła się, niemal stykając swoje czoło z kolanami.
- Przepraszam, ale jakiś mężczyzna próbuje dostać się na oddział. Powołuje się na znajomość z panem Sauvage, ale z godnie z pańskimi wytycznymi nie wpuściłem go tutaj. On jednak nalega i koniecznie chce się tutaj dostać i z panem pomówić.
- Już idę.
Chociaż Leonel spodziewał się większego zamieszania, na oddziale panował względny spokój. Tego dnia jeszcze żadnemu z dziennikarzy nie udało się przedrzeć do środka, ale po samym szpitalu chodzili i rozpytywali dopóki nie zostali odprowadzeni do wyjścia przez członków ochrony. Rada Mistrzów Eliksirów przysłała dla Daniela kwiaty i laurkę z życzeniami powrotu do zdrowia, podobnie jak kilka innych elitarnych organizacji. Tom Riddle dzwonił, ale Celter nie potrafił udzielić mu żadnych konkretnych informacji oprócz tego, że z Danielem jest jeszcze zbyt niestabilnie, by mogli wykonać pełne badania diagnostyczne.
Zastał Severusa na korytarzu przed wejściem na oddział. Stał oparty o wyłożoną kafelkami ścianę, lekko pochylony, ze skrzyżowanymi rękami wpatrywał się w jakiś punkt na jasnej posadzce.
- Nie powinieneś był tu przychodzić - powiedział chłodno Leo.
Snape drgnął, wyprostował się i podszedł do niego.
- Co się stało? - zapytał tonem spokojnym, ale czuć w nim było napięcie. Zdecydowanie oczekiwał informacji.
- Skoro przyszedłeś, to pewnie już wiesz - odparł. - Wczoraj wieczorem Daniel zrobił wszystko, by tym razem jego próba samobójcza okazała się skuteczna.
- Jak...?
- Prawie harakiri, wypił truciznę, podciął sobie żyły, poderżnął gardło i jakby to go jeszcze nie zabiło, zapobiegawczo ułożył się w wannie zapełniającej się wodą.
Severus poczuł jakby coś ciężkiego uderzyło go w głowę i żołądek. Zrobiło mu się niedobrze.
- Co to za trucizna?
- Nie wiemy. A jak prawdopodobnie wyczytałeś już z którejś gazety, jego aktualny stan nie kwalifikuje się do pełnej diagnostyki, jest zbyt niestabilny.
Zamknął na moment oczy, odetchnął głęboko i ponownie spojrzał na Celtera, który przyglądał się mu bez żadnego zainteresowania. Równie dobrze mógłby być przezroczystą szybą.
- Chcę wejść, chcę go zobaczyć.
- Tu nie wystawa.
Snape uniósł brwi. Mimo, że nie przepadali za sobą, nie spodziewał się sprzeciwu ze strony Leonela.
- Chcę się zobaczyć z Danielem - rzekł, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
- Nie sądzę, by on chciał zobaczyć się z tobą nawet gdyby był przytomny. A nie jest. I potrzebuje spokoju.
- Chcę się zobaczyć z moim przyjacielem.
- Przyjacielem? - powtórzył jakby z uprzejmym zdziwieniem.
- Insynuujesz coś?
- Nie zauważyłem, by Daniel uważał cię za swojego przyjaciela. Nie chciał z tobą nawet rozmawiać.
- Dobrze wiesz, że to przez jego chorobę. Myślał, że się nad nim lituję, dlatego nie chciał ze mną rozmawiać! - syknął, czując wzbierającą irytację. - Przez ostatnie kilkanaście lat rozmawialiśmy niemal codziennie, on teraz nie jest sobą.
Leonel nie odzywał się przez dłuższą chwilę, czerpiąc niejaką satysfakcję ze swojej przewagi nad Severusem.
- Nie. To przez ostatnie kilkanaście lat, albo i więcej Daniel nie był sobą. Teraz wreszcie jest, teraz wreszcie może i nie musi niczego udawać. Trudno jest sobie wyobrazić jakie to musi być uczucie. Wyobrażam je sobie jako podmuch chłodnego wiatru, orzeźwiającego powietrza, które zachęca do lotu. Gdzie byłeś wczoraj? Gdzie byłeś kiedy twój, jak to mówisz, przyjaciel, szykował się do śmierci? - zapytał. Przechylił nieco głowę i uniósł podbródek.
- Nie twoja sprawa gdzie byłem i co robiłem, Celter.
- Nie. I szczerze mówiąc, zupełnie mnie te dane nie interesują. Jednak skoro uważasz się za przyjaciela mojego pacjenta, zastanawia mnie to... Przy takich relacjach powinieneś być chyba bardziej zainteresowany? Nie było cię przy nim. O tym, co zrobił dowiedziałeś się z gazety. To bardzo wymowne, nie uważasz? 
Severus zacisnął zęby. Czuł w sobie przejmującą ochotę, by sprawić lekarzowi ból. Popchnąć go, uderzyć, rzucić jakieś zaklęcie. Sprawić, by zabolało go tak mocno, jak bardzo jego bolało odpychanie ze strony Daniela. Zburzyć ten dziwny błysk w oczach. Przez kilka minut walczył z sobą, by tego nie zrobić i siłą wedrzeć się na oddział.
- Po prostu chcę zobaczyć Daniela i pobyć z nim teraz, kiedy nie będzie w stanie mnie wygonić.
Lekarz wykrzywił usta w uśmieszku.
- To jest szpital, Snape. Tu liczą się pacjenci i ich komfort, a nie twoje życzenia. Daniel jest moim pacjentem i zgodnie z moją oceną sytuacji sądzę, iż jego spokój zostałby zaburzony gdybym wpuścił się do środka. Nie uczynię tego, więc w swoim interesie powinieneś oddalić się stąd jak najprędzej. Nie jesteś tu potrzebny, a wręcz przeszkadzasz. Odpuść sobie.
Mierzyli się przez chwilę, obaj nie wypowiadając na głos dokładnie tego, co myśleli o sobie nawzajem. Severus odezwał się dopiero gdy Leonel odwrócił się, chcąc odejść z powrotem na oddział.
- Na pewno jest tu Alaya. Czy mógłbyś z łaski swojej ją tutaj poprosić? Myślę, że nie miałaby nic przeciwko mojej obecności.
- Alaya jest przy swoim mężu i nie będę jej od niego odciągał dla twojego kaprysu.
Snape zacisnął dłonie w pięści, gratulując sobie w myślach samokontroli i zdolności do zachowania spokoju w ekstremalnych warunkach.
- Powiedz mi chociaż jakie są rokowania, co z nim... dalej będzie.
- Nie jesteś rodziną Daniela, nie wolno mi udzielać ci takich informacji. To mój pacjent, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.
Severus poczuł, że traci cierpliwość.
- Rodziną? Na litość, on nie ma rodziny!
- I tak nie uważam, by te informacje były ci do czegokolwiek potrzebne.
Po czym odwrócił się i niezwłocznie wszedł na oddział, pozwalając by drzwi głośno zatrzasnęły się za nim. Spokojnie skierował się w stronę opuszczonej wcześniej sali. Na jego usta wpełzł uśmiech zadowolenia. 

*

- A wiesz gdzie poszła Hermiona? Nie widziałem jej od śniadania. 
Ron i Harry siedzieli właśnie na parapecie w korytarzu prowadzącym do Wieży Astronomicznej. Weasley wyciągnął z kieszeni kolejną kanapkę i wgryzł się w nią łapczywie. 
- Nie - odpowiedział Harry. - Pewnie poszła do biblioteki, jak to Hermiona. 
On też, by poszedł, a i Ronem razem z nimi, gdyby Harry nie doszedł do wniosku, że nie czuje się na siłach do nauki. Zdążył odrobić wszystkie zadane im na następny tydzień prace domowe. Może powinien powtórzyć sobie z Zielarstwa raz jeszcze jak odróżnia się najbardziej podobne do siebie chwasty europejskie, ale zupełnie nie miał na to ochoty. Jego myśli krążyły wokół wiadomości o Danielu. Większość uczniów jak i nauczycieli była bardzo poruszona. Przy śniadaniu nawet Gilderoy nie zamęczał jak zwykle swoimi opowieściami, tylko w ciszy i w przygaszeniu jadł. A Trelawney nie głosiła, iż już dawno przewidziała taki bieg wydarzeń. Też była wstrząśnięta. Swojego ojca w ogóle jeszcze nie widział, ale jak dowiedział się od Lupina, ten jak tylko się dowiedział, od razu udał się do paryskiego szpitala. Odchylił głowę do tyłu, opierając się o framugę okna i kierując spojrzenie na błonia. Pomimo lekkiej mżawki, całkiem sporo uczniów postanowiło spędzić popołudnie na zewnątrz. Dni robiły się coraz chłodniejsze. Bezwiednie gryzł końcówkę długopisu, nie zauważając, że Ron o coś go pytał.
- Harry?
- Hm? - ocknął się z zamyślenia. 
- Pytałem czy ty nie miałeś dzisiaj gdzieś iść z Luną?
Chłopak potrząsnął głową. 
- Robią z Ginny jakiś projekt z Opieki i poszły razem do Hogsmeade. Oczywiście w towarzystwie jednego z manekinów. 
Manekiny, tak w Hogwarcie zaczęto mówić na członków ochrony. Określenie wzięło się z ich jednakowego ubioru i jednakowej miny, której prawie nigdy nie zmieniali. Ich usta poruszały się minimalnie, kiedy akurat komunikowali, iż takiej a takiej czynności wykonywać nie wolno. Ale i tak odzywali się bardzo rzadko. Przypominali personifikacje cieni. Włóczyli się za uczniami w tę i we w tę i nikt nie wiedział jaki jest prawdziwy cel tej hecy. Harry'emu  wydało się to na zmianę komiczne i niepokojące. 
- Ciekawy jestem jak wyglądało to pranie mózgu, które im robili - mruknął Ron, wzdrygnął się i pochłonął kolejną kanapkę. 
- Wolałbym się nie przekonywać. 
- Chcesz jedną? - Ron wyciągnął do niego woreczek z kanapkami. 
- Nie, dzięki. Jakoś nie mam apetytu - odparł i ponownie spojrzał przez okno. Na niebie zbierały się powoli ciemne chmury. 
Milczeli przez kilka minut.
- Chyba wyjdzie z tego, co? Przecież to Sauvage...
Harry wzruszył bezradnie ramionami. 
- Oby. Ale raczej nie wróci do nauczania tutaj. 
- Czemu on to zrobił? - spytał retorycznie Ron. - Kurczę, przecież tak wiele osób go potrzebuje.
- Raczej niewiele go to obchodzi. Myślę, że to kwestia choroby. 
- Pewnie tak - przyznał cicho Weasley i znów przez dłuższą chwilę żaden z nich nic nie mówił. - Ach, Harry, nie mówiłem ci jeszcze...
- Tak?
- Tato dostał podwyżkę - oświadczył takim tonem jakby sam nie był pewien czy się cieszyć czy nie. - Bardzo wysoką. 
- To świetnie!
- Taaak.
- To chyba dobrze, co?
- Jasne, ale to też trochę... podejrzane, nie? Niespodziewane. 
- Może wreszcie go docenili?
- Mam nadzieję, że nic się za tym nie kryje - westchnął. 
- A jak Percy? Odzywał się?
- Nie. Tato uniósł się dumą i stwierdził, że nie będzie wiecznie za nim biegał, skoro Percy go ignoruje. Ale mama ciągle płacze. Za to Fred i George zbijają kokosy na swoim sklepie. W liście obiecali przysłać mi trochę swoich nowych wynalazków. 
Harry uśmiechnął się na tę wieść. Niemal od razu poczuł też przeszywający ból w prawej skroni. Zdjął okulary i potarł mocno oczy.
- Ej, zmykajcie stąd! - zawołał z pełnymi ustami Ron, kierując słowa  do trzech drugoroczniaków, którzy właśnie wbiegli na korytarz, rzucając do siebie frisbee. Najwyraźniej stwierdzili, że ten korytarz to idealne miejsce do zabawy. Wesley przełknął solidny kęs i zsunął się z parapetu. - To nie plac zabaw! 
Chłopcy zachichotali, nic sobie nie robiąc z jego uwag. 
- Dosyć tego! - zawołał, wchodząc pomiędzy nich i próbując złapać frisbee. 
- Daj sobie siana, wapniaku! - odezwał się jeden z chłopców. 
Harry parsknął śmiechem, stwierdzając przy okazji, że ból w skroni stawał się coraz dotkliwszy. 
- Co takiego?! - warknął Ron, trzymając już frisbee w dłoni. - Jestem prefektem! Należy mi się szacunek, smarkaczu!
- Weź, zluzuj portki, rudy - zaniósł się śmiechem ciemnowłosy chłopiec w jasnym golfie. Wszyscy trzej byli wysoce rozbawienie irytacją Rona. 
Zanim Weasley zdążył jakoś zareagować, do korytarza wkroczyły kolejne dwie postaci. Mężczyźni w połyskujących kombinezonach i bez grama wyrazu na twarzach. 
- Nie-wolno-hałasować - wypowiedział mechanicznym głosem wyższy z nich. 
- Sorry - mruknął lekceważąco chłopiec w pasiastej koszulce, który nazwał Rona wapniakiem. 
- Musicie-przestać. 
- Tak, tak, jasne! - powiedział posłusznie młody, wyrwał Ronowi z dłoni frisbee i rzucił nim w jednego z manekinów. Trafił prosto w czoło. Frisbee odbiło się i upadło na podłogę. Obaj mężczyźni spojrzeli za nim w dół, a potem na siebie. 
- To-niezgodne-z-regulaminem. Złe-zachowanie. My-zabrać-was-do-szefa. 
Jeden z nich pochwycił dwóch chłopców, a drugi ostatniego. Chociaż tamci wierzgali i próbowali się wyrwać, używając przy tym takiego słownictwa, jakiego nie powstydziłby się zdegenerowany nastolatek, będący pod wpływem środków odurzających, nic to nie dało. Zniknęli z korytarza, nie zwracając najmniejszej nawet uwagi na Harry'ego i Ronalda. 
- Co to w ogóle ma być! Jak oni się teraz zachowują? Jak dzicz, która uciekła z zoo. Chociaż nie... nawet dzikie zwierzęta mają lepsze maniery - mówił naburmuszony, wracając na swoje miejsce na parapecie. 
- Wiesz, to jeszcze dzieciaki.
- No, ale my na pewno nie byliśmy tak irytujący jak byliśmy w pierwszej czy drugiej klasie! Niemożliwe. 
- Fakt, graliśmy w szachy, a nie gargulki - przyznał Harry, rozmasowując sobie czoło. 
Ron zmarszczył brwi i popatrzył na przyjaciela ze zmartwieniem. 
- Blizna?
- Nie, w ogóle jej nie czuję. Tylko głowa mnie pobolewa. 
Ron wyjął z woreczka kolejną kanapkę, chwilę na nią popatrzył i schował z powrotem. Rozejrzał się po korytarzu. 
- Masz ochotę wejść na wieżę? Może przewietrzenie się by ci pomogło?
Harry uznał, że to dobry pomysł i chwilę później obaj zeskoczyli z parapetu i skierowali się w stronę wejścia na Wieżę Astronomiczną. Podczas wspinaczki po schodach, Harry zastanawiał się co przyniosą kolejne dni. Pomyślał, że jeżeli jego ojciec wróci tego dnia do zamku, zapewne będzie to już późno w nocy. Chciał porozmawiać z kimś, kto nie był Ronem ani Hermioną, chociaż sam nie wiedział czy chciał rozmawiać o czymś konkretnym, czy po prostu...  Nagle przypomniał sobie, że dawno nie odwiedzali Hagrida. Miał sporo pracy zajmując się hodowlą kolejnych małych potworków, o których wiadomo było jeszcze niewiele, ale zawsze mogli liczyć, że znajdzie czas, by poczęstować ich mydlaną herbatą i twardymi jak kamienie łakociami własnego wypieku. 
Czuli już zimny wiatr. Zawsze bardzo lubił Wieżę Astronomiczną. Z tego miejsca można było rozejrzeć się w każdą stronę. Widoki były szczególnie piękne zimną, gdy błonia i lasy pokrywała gruba warstwa śnieżnego puchu, a zamarznięte jezioro migotało z oddali. Latem różne odcienie zieleni tworzyły krajobraz tętniącej życiem przyrody.  Uśmiechnął się na wspomnienie pierwszej klasy, kiedy to razem z Hermioną pod peleryną niewidką wnosili na samą górę Norberta (Ron był wtedy w Skrzydle Szpitalnym, ugryziony przez ów nieletniego smoka). Jak się potem dowiedzieli, Norbert okazał się Norbertą. 
Obaj zatrzymali się, czując nieprzyjemną woń, przypominającą trochę odór psującego się mięsa. Ron skrzywił się i przyłożył dłoń do twarzy.
- Ua! Co to?
- Nie wiem. 
- Śmierdzi gorzej niż w domu mojej ciotki. 
Harry oparł się dłonią o kamienną ścianę i wyciągnął do góry, próbując cokolwiek dojrzeć, ale z tej odległości nie mógł zlokalizować źródła zapachu. Po chwili znów ruszył po schodach, a Ron poczłapał za nim. 
- Może to Pani Norris? - zasugerował z nadzieją w głosie. - Mam już stanowczo dość tej wyleniałej kocicy. I Filcha i ją trzeba by...
Zamilkł bo gdy tylko pokonali ostatnie stopnie, dojrzeli, co wydzielało ten smród. 
- O... kurczę - wyjąkał Ron. 
Następnie zginął się wpół i zwymiotował swoje pierwsze i drugie śniadanie. 
To, co zobaczyli przypominało makabryczną scenę z jakiegoś krwawego horroru klasy B. Z samego czubka Wieży zwisał gruby i bardzo długi sznur, przypominający żeglarski. Był brudny, jakby przed powieszeniem ktoś zanurzył go w krwi. Na sznurze wisiało ciało. Nagie i okropnie poranione, kołysało się zgodnie z wiatrem. Dopiero po chwili Harry zdołał określić, że była to dziewczyna. Poznał to głównie po kształcie nóg. Była szczupła, ale dość wysoka, prawdopodobnie z ich roczniku, może rok młodsza lub rok starsza. Czując jak woń drażni nozdrza, a jego wnętrzności skręcają się boleśnie, powoli podszedł bliżej. Brzuch dziewczyny został rozcięty, najprawdopodobniej nożem z ząbkami, wnioskując po poszarpanej strukturze skóry. Morderca wyciągnął jej jelita i obwiązał je wokół szyi dziewczyny, tworząc z nich  groteskowy naszyjnik. Jej głowa zwisała bezwładnie na niesprawnej szyi, a czarne, długie włosy zasłaniały twarz. Jedna z jej piersi została przecięta na pół, a druga całkowicie odcięta. Sprawca wydrążył w jej klatce piersiowej dziurę, przez którą niczym przez okienko widać było serce. W samo serce wbito kilka białych piór. 
Harry obszedł ciało dziewczyny, szukając innych ran. Plecy również zostały pocięte, w taki sposób jakby ktoś pragnął utworzyć z nich coś na kształt ptasich skrzydeł. Tam również wbito takie same, białe pióra. Przez rozerwaną skórę można było dokładnie przyjrzeć się wszystkim kręgom. Rozejrzał się, próbując zlokalizować jakiekolwiek narzędzia jakimi posłużył się morderca, ale niczego nie dostrzegł. 
Ron powoli wracał do siebie, choć jego policzki wciąż nosiły na sobie odcienie zieleni. 
- Może lepiej jej nie dotykaj, Harry - wykasłał, widząc jak przyjaciel zbliża rękę do  dziewczyny. 
- Chcę wiedzieć kto to jest - szepnął. 
Ostrożnie wsunął dłoń w czarne pukle i odchylił głowę ofiary do tyłu. Sprawcy nie wystarczało rozcięcie tułowia dziewczyny, musiał swoją obecność zaznaczyć również na jej twarzy. Rozciął jej policzki od ust aż kilka centymetrów wyżej. Rana tworzyła przerażający uśmiech. Natomiast w ustach umieszczono niewielkiego motyla. Pomimo tych wszystkich obrażeń, dzięki charakterystycznym i znajomym rysom, Harry rozpoznał kim był dziewczyna. Martwymi oczami wpatrywała się w niego Cho Chang. 



*
Niewielki papierowy samolocik doleciał do ściany, odbił się od niej i opadł na ziemię, lądując na stercie innych samolocików. Po chwili jego los podzielił kolejny. Mark siedział przy stole w salonie swojego domu i potrzebował zająć czymś ręce, by chociaż trochę ukoić nerwy.
Okna wychodziły na wielki taras, po którym przechadzali się właśnie Antoniusz Fioravanti i Nikołaj Sirnow. Sirnow był rosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną o gęstych, kręconych włosach i równie gęstej brodzie. Według Denta, Sirnow wyglądał jak bliźniak Rasputina. Rozprawiali po rosyjsku o jakichś szczegółach dostaw broni, co jego samego w tej chwili niewiele obchodziło. Trudno było mu zachować pozory spokoju, skoro wewnątrz cały dygotał ze wściekłości.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł go śmiech Flawiusza i Harveya. Razem grali w jakąś grę zręcznościową na playstation i najwidoczniej czerpali z tego wiele radości. Co chwilę słychać było odgłosy strzelanin i jęków wydawanych przez zabijane postacie. Mark prychnął na myśli, iż Flawiusz w istocie był idealną nianią dla dzieci. Potrafił nawiązać z nimi kontakt.
Mark wziął do ręki długopis i bezwiednie zaczął go rozkręcać. Miał do siebie żal, iż wcześniej źle oszacował ryzyko. Wiedział, że Daniel jest w bardzo kiepskim stanie, ale nie uważał, by było na tyle źle, by zechciał popełnić samobójstwo. Cisnął długopisem przez pokój. Z piskiem odsunął krzesło od stołu i wstał. Nie zerkając na mężczyzn, poszedł do kuchni. Dopiero wyjąwszy z lodówki karton mleka i po wypiciu kilkunastu łyków, poczuł jako taką ulgę. Wyjął drugi karton i jeszcze szklankę, dopiero potem wrócił do salonu, a stamtąd wyszedł na taras.
Fioravanti i Sirnow siedzieli przy owalnym, szklanym stole. Sirnow wyciągnął z kieszeni złote pudełko,w  którym jak się okazało, trzymał cygara. Wyciągnął rękę ku Antoniuszowi.
- Kubańskie - powiedział zachęcająco.
Antoniusz chętnie się poczęstował, ale Mark odmówił. Osunął krzesło na odległość, która pozwalała uniknąć dymu i zajął miejsce. Sirnow przypatrywał mu się, mrużąc swoje nieco wyłupiaste, piwne oczy. Kubańskie cygara w złotym pudełku, złote pióra i złoty rolex na przegubie, na nogach trapery, a do tego nieco znoszone, przetarte ciemne jeansy i wyświechtany golf w czerwono-granatową kratę. Typowo rosyjskie, pomyślał Dent. W tle brakuje tylko powieszonych na ścianach dywanów. Gdyby nie złote akcesoria, Sirnowa można by wziąć za jakiegoś handlarza starzyzną, takie miał pierwsze skojarzenie.
- Mmm... - mruknął z zadowoleniem Antoniusz, zaciągając się. - Przyznaję, niezgorsze.
- Niezgorsze? - zaśmiał się Sirnow. - Trudno cię zadowolić, co? Ha!
Jego śmiech przypominał szczekanie wielkiego psa, albo raczej wilka. Mówił bardzo dobrze po angielsku, ale z silnym rosyjskim akcentem i typowym zaciąganiem.
- Owszem - odparł brunet. - Mam niepohamowany apetyt i wciąż mi mało.
- To zauważyłem. Nie zapominaj, że kto ściga dwa zające naraz, nie chwyta żadnego.
- Ja schwytam i trzy. Prawda, Mark?
Dent wzruszył ramionami.
- Zamierzacie coś zrobić z żabojadem? - spytał Nikołaj, zniżając głos.
- Jak widać, sam się prawie wykończył. Panser, ordynator w tym szpitalu powiedział, że w takim stanie długo nie pociągnie. Poczekamy więc. Mi się nie śpieszy. A gdy już umrze, zajmiemy się nim kompleksowo.
Zapomniawszy o szklance, Mark znów napił się mleka prosto z kartonu. Dzięki temu powstrzymał też grymas, który mimowolnie pojawił się na jego twarzy.
- To dobrze - stwierdził Rosjanin. Wypuścił z ust kłębek dymu i odchylił się na krześle. - Mógłby narobić problemów.
- Ale jego panna może się przydać. A nawet jestem pewien, że za jakiś czas nam się przyda - Fioravanti napełnił swoją szklankę whisky i uniósł ją lekko do góry. - Dent za nią przepada.
- Doprawdy? - mruknął Sirnow, zerkając na Marka. - Dobra jest? Nie sądziłem, że Francuzki mogą się do tego nadawać - zarechotał.
- Nie są złe - oświadczył Antoniusz, pomyślawszy o Rosette. - Przejdźmy do poważniejszych kwestii, Sirnow.
- A tak. Moi ludzie docierają już do coraz większej liczby siatek przestępczych. Bardziej lub mniej zorganizowanych. Wszystko przebiega powoli, ale zgodnie z planem i wszystkimi wytycznymi. Musimy być ostrożni. Wciąż pełno jest wścibskich, którzy nie umieją trzymać swojego nosa z dala od nieswoich spraw.
- Takich można pozbyć się bardzo szybko - wtrącił brunet. - I jeszcze można mieć z nich jakiś pożytek. -Poprawił sobie szary krawat i oblizał usta. - Nasze laboratoria pracują niemal nieustannie, ciągle potrzebujemy nowych testerów. Zabawa w inżynierię genetyczną i ogólnie te medyczne sprawy to skomplikowany i czasochłonny biznes. Nie spodziewałem się, że aż tak.
- Nastroje w Rosji są bardzo napięte. Bardzo złe. Potrzeba nam tej rewolucji.
- Tu nie chodzi tylko o Rosję, Sirnow.
- Tobie może i nie, ale ja koncentruję się na tym, co dla mnie najważniejsze - rzekł, dumnie wypinając pierś.
- Yhym. - Antoniusz położył dłoń na blacie stołu, opuszkami wybijając tylko sobie znaną melodię. Wyglądał jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. - Będę potrzebował co najmniej kilkunastu twoich ludzi w Rzymie.
- Da, pamiętam. Przechodzą aktualnie dodatkowe szkolenie. Miło by było jakbyście zdążyli dostarczyć nam próbną broń, z której potem mają korzystać. Powinni najpierw się z nią oswoić.
- Według techników to już kwestia tylko kilku dni.
Mark westchnął. Miał ochotę ich stamtąd wyrzucić. Ze swojego tarasu, swojego ogrodu, swojej posiadłości. Albo po prostu wyjść. Przysunął do siebie jedną z ułożonych na stole teczek. Opisano tam w skrócie specyfiki, które teraz stanowiły priorytet dla laboratoriów Fioravanti Enterprises. Musiał coś zrobić. Nie mógł bezczynnie się przyglądać. Nie mógł nie zareagować na to, co działo się z Danielem Sauvage. Nie tylko dlatego, że to nie współgrało idealnie z jego planem. Były inne powody.
Zatapiając się w swoich rozważaniach, nie zauważył, że karton już dawno był pusty.
- Gdyby z nieba spadł deszcz mleka, tylko bogaci mieliby dzbany, by je złapać - skomentował Sirnow, który cały czas mu się przyglądał. 

*

Harry i Ron siedzieli obok siebie w gabinecie dyrektorskim. Wtedy, na Wieży, Ron pierwszy otrząsnął się z szoku i pobiegł wezwać kogoś kompetentnego, a pech chciał, że pierwszą osobą na jaką się natknął był Nathaniel. Ciało Cho zdjęto i z jakiegoś powodu również zabrano do gabinetu. Minerva McGonagall stała przy oknie, przyglądając się chłopcom z głębokim zmartwieniem i tak jakby obawiała się cokolwiek powiedzieć. Oprócz niej był również Gilderoy Lockhart, wezwany jako opiekun Ravenclawu. Blady jak papier, tylko bardzo silną wolą powstrzymywał się od torsji. Charakterystyczny zapach rozkładającego się ciała przybierał na intensywności z każdą godziną.
Nathaniel przechadzał się po gabinecie, wyraźnie z czegoś zadowolony. Swoje falowane, brązowe włosy uczesał fantazyjnie. Na szyi zawiązał zieloną muchę, do której dobrał jasnoróżową koszulę. Przerzucał swoją różdżkę raz do lewej dłoni, raz do prawej. Ron patrzył na niego, ledwie się powstrzymując, by do niego nie podejść, nie wyrwać mu tej różdżki i wsadzić w któryś otwór.
Harry starał się nie patrzeć na Cho, ale jego wzrok co chwilę ku niej wędrował. Widział ją, ale fakt, iż była martwa wciąż był dla niego nierealny. Przed oczami niczym slajdy pokazywały mu się sceny z przeszłości, gdy pierwszy raz grali przeciwko sobie na meczu quidditcha... jak Wood krzyknął do niego, by w razie potrzebny potrzeby zrzucił ją z miotły... że to nie salon... jak się wtedy roześmiała... Przypomniał sobie jak starał się zaprosić ją na Bal w czwartej klasie, jak wiele go to kosztowało... a ona była już umówiona z Cedrikiem... ale gdy mu odmawiała wyglądała na szczerze zmartwioną... może nie odmówiłaby gdyby zaprosił ją pierwszy?
Mieli dobre, prawie przyjacielskie relacje. Cho bardzo chętnie uczęszczała na spotkania Gwardii w zeszłym roku i była wyjątkowo aktywna. Kiedyś mu się podobała. A jakie to wszystko miało teraz znaczenie? Cho już nie istniała, pozostało tylko to straszliwie okaleczone ciało. Ten, kto to zrobił, był w zamku. I to było dodatkowo przerażające. Może nawet minęli go na korytarzu, kiedy już po nią szedł...
Gdy do środka weszło jeszcze dwóch ochroniarzy (tych samych, których Harry i Ron spotkali na korytarzu), Nathaniel zatrzymał się i klasnął w dłonie.
- Tak więc możemy przejść już do wyjaśnienia zaistniałej sytuacji - oświadczył z szerokim uśmiechem. - Zacznijmy od początku. Kim jest denatka? - skierował pytanie do Lockharta.
Gilderoy drgnął, przełknął głośno ślinę i niechętnie się odezwał:
- Cho Chang, uczennica siódmej klasy z domu Ravenclaw.
- Tak jest! - zawołał uradowany Nate. - Znaleziona na Wieży Astronomicznej przez tych dwóch wyrostków. - Obrócił się ku chłopcom i uśmiechnął jeszcze szerzej. - Znaliście tę niewiastę, panowie?
- Tak - odpowiedział cicho Harry.
- Jak dobrze? - spytał, nagle poważniejąc.
Ron przechylił lekko głowę i zerknął na niego niepewnie. Nathaniel podszedł do ciała dziewczyny, przez chwilę mu się przyglądał, a potem wyjął z serca jedno z piór.
- Ktoś, kto to zrobił musiał dobrze ją znać... Znać pewne szczegóły... jak na przykład... wygląd jej patronusa...
Harry poczuł jak jego serce szybciej zabiło. Uczył ich używać Zaklęcia Patronusa podczas tajnych spotkań Gwardii..
- Wiecie, co to za pióro? - rzucił pytanie w przestrzeń i nie czekał na niczyją odpowiedź. - Łabędzie. A patronusem panny Chang był właśnie łabędź. Powiedziała mi o tym jej pogrążona w smutku przyjaciółka, niecałe piętnaście minut temu.
- To okropne - szepnął Gilderoy.
Harry zauważył, że oczy nauczyciela byly zaszklone.
- Taaak. Tak, w istocie, okropne. Tragiczne. Smutne! To już kolejna śmierć ucznia w tym zamku... Jednak... ta jest wyjątkowa! Tutaj morderca postarał się... wykazał pewną kreatywnością... jakby chciał nam coś przekazać... Bardzo malownicze! Morderca, lub mordercy. - Przyłożył sobie czubek pióra do twarzy i zmrużył jasnobrązowe oczy. - Myślę, że panna Chang znała ich bardzo dobrze. Nie spodziewała się, co może ją spotkać. Chłopcy, wyjaśnijcie mi po kolei... co robiliście na Wieży?
Ron i Harry wymienili spojrzenia.
- Chcieliśmy się przewietrzyć - wyznał brunet.
- Chcieliście się przewietrzyć - powtórzył Nate.
Jego uroczy uśmiech wcale się Harry'emu nie podobał.
- Harry'ego bolała głowa - dodał nieśmiało Ronald.
- Aha. No tak, rozumiem... Dlaczego akurat Wieża Astronomiczna? Co robiliście na tym korytarzu? Wiem, że obecnych tu dwóch pracowników spotkało was tam jeszcze przed zajściem.
- Rozmawialiśmy, ja jadłem drugie śniadanie...
- Trochę to daleko od Wieży Gryffindoru, co? - rzucił, sugestywnie unosząc brwi. Pogładził się piórem po brodzie i odrzucił je gdzieś na podłogę.
- No i?- mruknął Ron. - Chyba wolno nam chodzić po zamku?
- Tak, oczywiście. Sami przyznacie, że to jednak dość... osobliwy przypadek... znaleźliście się na miejscu zbrodni... tuż po zbrodni... sądząc po stanie ciała.
Harry wytrzeszczył na niego oczy, niepewny czy dobrze zinterpretował te słowa. Minerva chrząknęła, podeszła do chłopców i stanęła za nimi.
- Czy coś sugerujesz, S... Nate?
- W związku z takimi, a nie innymi okolicznościami wysnuwam wniosek. Może tych dwóch dziarskich Gryfonów znalazło się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, ale... to bardzo podejrzane. Myślę, że są mniej lub bardziej powiązani ze śmiercią panny Chang.
- Co to znaczy "powiązani"? - spytała chłodno.
- Pan Snape na pewno wiedział o jej patronusie. To on nauczył ją go wyczarowywać. Podobno też niegdyś byli blisko, hm?
Harry poczuł się wywołany do odpowiedzi.
- Kiedyś Cho mi się podobała, ale tylko się kolegowaliśmy, nawet nie była moją dziewczyną. Lubiliśmy się, to wszystko - wyjaśnił, a w głosie czuć było irytację. Nie rozumiał, do czego to zmierzało.
- Dobrze, dość tych podchodów - stwierdził Nate i nagle przestał tak słodko się uśmiechać. - Czy to wy skrzywdziliście tę biedną dziewczynę?
- CO?! - krzyknął Harry, zrywając się z krzesła.
Ron pozieleniał, pewnie znów poczuł mdłości.
- Słyszałeś moje pytanie, młodzieńcze.
- NIE! Absolutnie nie! Nigdy bym... jak w ogóle... nie...
Opadł bezwładnie na krzesło, nie wierząc, że to się działo naprawdę. Może powinien się uszczypnąć i wtedy ten koszmar się skończy. Ścisnął skórę przy nadgarstku. Niestety nie poskutkowało, wciąż był w gabinecie.
- Nathanielu, czy nie sądzisz, że to WYJĄTKOWO niepedagogiczne podejście? - powiedziała ostro Minerva. Ton jej głosu wskazywał na wzburzenie, które starannie poskramiała.
- Nie jestem pedagogiem, to wy tutaj jesteście od tego, by się z nimi grzecznie...porozumiewać. To ja tutaj dbam o porządek i ład. Staram się ustalić fakty.
- W sposób, który nie mieści się już w ramach nie tylko właściwego, pedagogicznego podejścia do uczniów, ale i w ramach moralnych. Przecież to...
- Spokojnie, spokojnie! - przerwał jej lekceważąco. - Są jeszcze nieletni, poczekamy na rodziców i wszystko wyjaśnimy.
Minerva rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Następnie skierowała się do jednej z wielkich, dębowych szaf, z szuflady wyjęła ozdobny, niebieski materiał i z nim w dłoniach skierowała się ku Cho. Chciała przykryć jej ciało, ale zanim zdążyła to uczynić, Nathaniel zaśmiał się głośno i powiedział:
- O nie, Minervo! Póki staramy się wyjaśnić jak doszło do śmierci tej nieszczęsnej dziewczyny, chcę by zostawiono ją tak jak leży. Takie widoki nie są przyjemne, ale... czasem... skłaniają do... mówienia.
McGonagall wyglądała jakby miała ochotę go udusić, albo chociaż zakneblować.
- To brak szacunku - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Och, cóż... Wybacz, ale to ja tutaj dowodzę. I obiecuję, że gdy wydamy ją rodzicom będzie już ładnie oskubana z piórek i przykryta tą piękną firaną czy cokolwiek to jest.
Harry oparł łokcie o kolana i ukrył twarz w dłoniach. To się nie mogło dziać naprawdę. Przecież oskarżanie jego i Rona o zabójstwo Cho było niedorzeczne! Miał ochotę wykrzyczeć jak bardzo niedorzeczne, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że lepiej nie zadzierać z Nathanielem. Lepiej będzie poczekać na ojca.
Przez następne piętnaście minut panowała cisza, przerywana tylko pogwizdywaniem Nathaniela, który znów zaczął przechadzać się po gabinecie. Harry wyprostował się i zerknął na przyjaciela. Ron siedział sztywno wyprostowany, wpatrując się w klamkę od drzwi, zapewne wyczekując pojawienia się rodzica. Spojrzał na profesor McGonagall, łaknąc od niej jakiegoś zapewnienia, że te oskarżenia nie są na poważnie do nich kierowane... Ta ostra, zawsze bardzo konkretna i nieustępliwa kobieta musiała wykorzystać bardzo duży zapas swojej samokontroli, by nie kontynuować dyskusji z Nathanielem i nie powiedzieć zbyt wiele. Za dobrze wiedziała jak niebezpiecznym jest człowiekiem. Jak nieobliczalnym. Nic nie mówiła, ale jej spojrzenie kocich oczu mówiło wszystko. Harry odnalazł w nim i otuchę i troskę i zaniepokojenie.
Nagle drzwi otworzyły się, a do środka wpadł Artur Weasley.
- Przyjechałem najszybciej jak mogłem, co... oh!
Cofnął się odruchowo gdy tylko poczuł przykrą woń. Dostrzegł Cho. Na jego twarzy odmalował się wraz szoku i przerażenia.
- Pan Weasley jak mniemam - przywitał go Nathaniel.
- T-tak... czy mogę się dowiedzieć co się stało? Ron?
- Podejrzewam, że pański syn i jego kolega są zamieszani w śmierć obecnej tu...tylko ciałem... uczennicy.
Artur zamrugał szybko i poparzył na niego z niedowierzaniem. W pierwszej chwili pomyślał, że się przesłyszał albo coś źle zrozumiał.
- Słucham? To niemożliwe.
- Spokojnie, poczekajmy na drugiego rodzica - rzekł wesoło i zwrócił się do Minervy. - Gdzie on się podziewa? Przecież tu uczy! Powinien być w zamku.
- Dzisiaj nie ma lekcji - odparła cierpko.
- Pf, to nie argument.
Ale nie musieli długo czekać na Severusa, pojawił się pięć minut później. Nie zareagował tak gwałtownie jak pan Weasley i nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Nahaniel uśmiechnął się do niego, szczerząc żółtawe zęby.
- No nareszcie! Jak się miewa Daniel Sauvage? Żyje jeszcze?
Severus zamknął za sobą drzwi i niespiesznie wszedł głębiej do gabinetu. Harry zauważył jak szybko rozgląda się po pomieszczeniu, w myślach analizując sytuację.
- Nic ci do tego - powiedział cicho.
- Och, mylisz się. Bardzo byś się zdziwił... Bardzo - powtórzył, przesadnie akcentując wszystkie sylaby. - Nieważne, przejdźmy do sedna sprawy. Co by nie przedłużać... podejrzewa się, iż tych dwóch młodych osobników skrzywdziło dzisiaj swoją starszą koleżankę. Leży o tam - machnął ręką w stronę Cho. - Wskazuje na to szereg poszlak.
- To nieprawda! - krzyknął Ron.
- NIE! - wtórował mu Harry. - Nigdy w życiu nie... na Merlina, nie mógłbym nikogo zabić! To była nasza koleżanka!
- Oj, chłopcze - zachichotał Nate. - Nie mów, że nie mógłbyś... jeszcze sam siebie nie znasz! No i... masz predyspozycje do agresywnych zachowań.
- Co?
Poczuł się tak zmęczony i bezradny, że spojrzał tylko prosząco na ojca.
- Czy to miała być jakaś aluzja? - zapytał Snape, a jego  oczy błysnęły groźnie.
Nathaniel odwrócił się do niego.
- Cóż... to w końcu twój syn.
- Więc?
- Więc... może  po prostu... iść w twoje ślady.
W gabinecie zapadła głucha cisza. Gilderoy i pan Weasley przerzucali spojrzenia to na Severusa, to na Nathaniela, natomiast Minerva wyglądała jakby traciła powoli cierpliwość.
- Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wypatroszył swoją szkolną koleżankę - wycedził.
- Oj, to by było naśladownictwo. Wierne odtwarzanie! Nie, nie. Tutaj mamy do czynienia z czymś bardziej...
- Przecież to niedorzeczne! - przerwał mu Artur. - Jak można ich tak oskarżać? Czy coś w ogóle wskazuje na ich winę?
- Właśnie. Dowody? - dodał Severus, doszedłszy do wniosku, że z tym typem lepiej nie wdawać się w pyskówki, on czerpał z tego tylko przyjemność.
- Byli na miejscu zbrodni, kręcili się tam już jakiś czas wcześniej. Po śniadaniu nikt ich nie widział, już to ustaliłem. A poza tym...
- My... my ją znaleźliśmy! - zawołał rozpaczliwie Ron. - Równie dobrze to ktoś inny mógł przed nami wejść na Wieżę! Po prostu akurat... tam byliśmy... - urwał i oklapł, tracąc siły do dalszej dyskusji. Też miał już tego dość.
- Po prostu tam byliście. Dobrze. Tak. Yhym. Rozumiem. Zrobimy tak, jako, iż rzeczywiście nie posiadam żadnych jednoznacznych dowodów waszej winy... nie mogę wyciągnąć żadnych konsekwencji. No, to by było na tyle. Na razie! Będę was obserwował! A teraz pora dostarczyć denatkę jej rodzicom.
Uśmiechnął się radośnie, dał znak dwóm funkcjonariuszom, by zabrali ciało Cho i chwilę później razem z nimi opuścił gabinet.
Minerva odetchnęła z ulgą.
- Gilderoy, uważam, że ty też powinieneś tam iść. W końcu jesteś opiekunem jej domu, rodzice na pewno będą oczekiwać... rozmowy. Ja sama również niedługo do nich przyjdę.
- Tak, tak - powiedział jak w transie Lockhart. - Oczywiście.
- Niech mi ktoś powie, że to tylko sen. Zaraz się obudzę, prawda? - jęknął Ron.
Harry pokręcił powoli głową. Ból w skroni powrócił i to ze zdwojoną siłą.
- Naprawdę nie mieliśmy z tym nic wspólnego.
- Przecież to oczywiste! - powiedziała nerwowo Minerva. - Bardzo mi przykro, ale przy nim nie mogłam... bardziej otwarcie was bronić. To niebezpieczny człowiek. Nie wiem dlaczego tak sobie pogrywa, ale...
- Ktoś to zrobił - mruknął Severus. - Ktoś tę dziewczynę zabił, wypatroszył i powiesił. I ten ktoś jest w zamku. Podejrzewam, że on doskonale wie kto. Uważam też, że naskakując na chłopców, Nathaniel chciał odwrócić od tego uwagę.
- To brzmi logicznie - Artur z uznaniem przytaknął.
- Tak. Ale chyba niewiele można z tym zrobić, przynajmniej w tej chwili. Severusie, jak się czuje Daniel? - zapytała z wyraźnym zmartwieniem.
Severus zmieszał się wewnętrznie. Nie chciał pokazać po sobie, że nie ma pojęcia jak przedstawia się stan człowieka, które przez kilkanaście lat zwykł nazywać swoim najlepszym przyjacielem...
- Jest nieprzytomny, nie wiadomo czy odzyska przytomność i czy... co dalej będzie.
- Och. - McGonagall przyłożyła dłoń do ust i opuściła głowę. Harry dojrzał zbierające się w jej oczach łzy.
Potem poleciła Harry'emu i Ronowi, by wrócili do dormitorium i z nikim nie rozmawiali o tym, co się stało. Mogli poinformować jedynie Hermionę. Jednak gdy doszli do Wieży Gryffindoru, obaj byli tak wymęczeni, że przemknęli tylko przez Pokój Wspólny i niewiele do siebie mówiąc, zniknęli w swoich pokojach, gdzie każdy z nich padł bezwładnie na łóżko.

*
MUSIC
Leonel zakończył obchód na swoim piętrze, pożegnał się z innymi lekarzami i skierował się do sali,  w której leżał Daniel. Jego stan powoli się stabilizował, planowali więc wykonać wszystkie niezbędne badania najszybciej jak tylko będzie to możliwe.
Przystanął w progu.
- Alaya.
Wciąż siedziała przy Danielu, nie wypuszczając z rąk jego dłoni. Odwróciła się. Jej skóra nie była już blada, ale prawie sina, a oczy przekrwione od płaczu. Celter nie zamierzał zostawiać ją w takim stanie samej. Podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.
- Chodź, musisz wreszcie coś zjeść, odpocząć, przespać się. Chodź.
Spróbował ją podnieść, ale ona jęknęła i odsunęła się.
- Nie, nie. Nie chcę.
- Ala...
- Zrozum, nie chcę wracać do domu - załkała. - Nie teraz, nie gdy Daniel...
Reszta jej słów utonęła w płaczu. Leonel złapał ją za przedramiona i pociągnął do góry.
- Nie do domu. Do mnie. Nic nie jadłaś od przeszło doby, nie spałaś. Nie pozwolę, żebyś tutaj została. Danielowi nic się nie stanie, a ty musisz odpocząć. Nie przyjmę odmowy.
Nie przyjął, ale i ona nie miała sił, by dłużej protestować. Pozwoliła wyprowadzić się z sali, ze szpitala, a następnie zawieźć do jego domu. Minęło już kilka tygodni od czasu gdy była tam po raz ostatni i dopiero wysiadłszy z samochodu zdała sobie sprawę z tego, że stęskniła się za tym miejscem. Słońce chyliło się już ku zachodowi, tworząc na niebie pomarańczowo-różową poświatę. W powietrzu czuć było charakterystyczny, zwiastujący nadchodzącą burzę zapach. Za to zapach wewnątrz domu doktora Celtera nie przywodził na myśl niczego konkretnego. Był świeży, czysty, a wręcz sterylny, ale w tej czystości zadziwiająco jałowy.
Leonel włożył do odtwarzacza płytę z Wariacjami Goldbergowskimi, zostawił Alayę w salonie, a sam pospieszył do kuchni, oddać się jednej ze swoich ulubionych dziedzin sztuki - gotowaniu. Uśmiechnęła się na wspomnienie jego słów, gdy podczas swojej pierwszej rozmowy z Danielem powiedział, że gdy tylko czuje się znudzony pracą na sali operacyjnej, przenosi się do kuchni.
Może to właśnie jego gust, te fantazyjne krawaty, zawsze doskonale skomponowane z koniecznie trzyczęściowymi garniturami, wraz z wielką pasją do pracy lekarza, może to wszystko razem sprawiło, że to właśnie z Leonelem, a nie innym psychiatrą z ich szpitala, nawiązała głębszy kontakt. Leonel niezaprzeczalnie miał w sobie coś niezwykłego, coś wyjątkowego. Coś, co trudno było określić i uchwycić. Czymkolwiek by nie było, działało pozytywnie tylko na garstkę osób. Większość odbierała Leonela jako ekstrawaganckiego snoba, który nawet nie życzy sobie, by próbować się do niego zbliżać, choćby z rozmową czy propozycją towarzystwa w przerwie pomiędzy operacjami.
Podeszła do barku i nalała sobie szklankę wody. Po kilkunastu godzinach bez picia woda była dla podniebienia prawdziwą rozkoszą. Poczuła jak szybko spływa w przełyku, odetchnęła głęboko. Rozejrzała się po salonie. Nie mogła pohamować uśmiechu widząc jak każdy, najdrobniejszy nawet element odzwierciedlał osobowość i gust Leonela. Kolory ścian, granat, indygo, ciemne odcienie czerwieni jak jego ulubiony burgund. Delikatne rzeźby ze szkła weneckiego, dużo srebra. Piękne obrazy, które tak bardzo spodobały się Danielowi. Przeszła się wzdłuż regałów z książkami. Pozycje opisujące historię, historię sztuki, biografie mistrzów, wielkich pianistów, muzyków, malarzy i innych artystów. Medycyna, setki książek o medycynie. Na stojącym obok fortepianu kredensie zauważyła duży, gruby notatnik. Wzięła go do ręki, usiadła przy instrumencie i zaczęła przeglądać. Przy Danielu nauczyła się, że niektórzy artyści traktowali swoje prace bardzo osobiście, jakby były integralne z ich ego, nie pozwalali ich oglądać. Zawsze było jej przykro widząc jak bardzo Daniel był zażenowany i skrępowany gdy ktokolwiek przyglądał się jego obrazom. Patrzyła na rysunki Leonela i doszła do wniosku, że miał takie same ogromne zamiłowanie do detali jak jej mąż. Dokładność, chirurgiczna precyzja.
Do kuchni zwabiła ją woń przygotowywanych dań. Leonel zdjął marynarkę, nałożył kuchenny fartuszek i z podwiniętymi rękawami koszuli przyprawiał właśnie filety z łososia. Kuchnia lśniła czystością. Można zaryzykować stwierdzenie, iż czyściej nie było nawet na salach operacyjnych Ośrodka Medycyny imienia Peana w Paryżu. Nawet podczas przyrządzania potraw gospodarz dbał o porządek. Dostrzegł ją i uśmiechnął się. Cieszył się, że tu była, jakby sama jej obecność sprawiała mu przyjemność. Alaya kolejny już raz przyznała w myślach, że był to niesamowity mężczyzna. Ten, którego nie można było przyporządkować do żadnego konkretnego typu. Obezwładniające spojrzenie, zachowanie i maniery urodzonego gentlemana, tajemniczy charakter i ta skrytość, niedostępność, którą bardzo ceniła. Promieniował elegancją nawet w swoich płynnych ruchach. Można przypuszczać, iż tacy już dawno wyginęli.  

 Saumon aux poireaux en papillote - powiedział, wskazując na łososia. Następnie wskazał na postawiony na kuchence garnek, z którego unosiła się już aromatyczna mgiełka. - Oraz soupe à l'oignon.
- Rozpieszczasz mnie, Leo.
- Zawsze uważałem, że należy zaspokajać potrzeby wszystkich zmysłów. Pieścić je, otulać w to, co najlepsze. 
- Przesuwać granice?
- Tak - przyznał, owijając łososia folią. - Jesteśmy tylko przez chwilę, w perspektywie wszechświata tylko przez drobny ułamek sekundy możemy poznać życie w tej ludzkiej formie. Tylko jeden jedyny raz komórki mobilizują się, by zbudować z siebie unikatowego osobnika, który po tym jak zdąży zaledwie zaczerpnąć kilka wdechów, rozkłada się malowniczo z powrotem na części pierwsze. W tej krótkiej chwili należałoby rozpieścić swoje zmysły wszelkimi dostępnymi nam doznaniami. Nous sommes l'univers qui s'exprime sous la forme de l'homme pendant un petit moment.
Włożył tacę z rybami do piekarnika i zamknął jego drzwiczki. 
- To piękne - szepnęła. 
Stanął przy niej. 
- I smutne. Piękno rodzi się z bólu. Z tragedii i rozpaczy. Z tego, co wyzwala w nas najintensywniejsze z uczuć... Które z nich można odczuwać najgłębiej? - spytał tonem, który wskazywał, iż nie oczekiwał odpowiedzi. Ale ona już ją znała. 
- Ból - powiedziała bez szczypty wątpliwości. - Psychiczny ból. 
- Tak - przyznał, podchodząc jeszcze bliżej. - Dzisiaj gdy widziałem ciebie przy Danielu... doświadczyłem widoku piękna. Piękna w tak czystej postaci, iż zachwyciło mnie i ujęło całkowicie. Takie momenty chciałoby się utrwalić, uwiecznić, by móc do nich wracać w każdej chwili, przeżywać na nowo za każym razem. Jednak żadne płótno ani żaden aparat tego nie utrwali. Tylko ludzka pamięć może je przechować w formie wspomnienia. Wspomnienia, które należy pielęgnować. Dbać o nie z troską. Poczułem się dogłębnie poruszony. Jakby zadrgała we mnie jedna z najbardziej dalekich strun, której nie dosięgnie byle dźwięk. 
Jej usta i powieki zadrgały. Poczuła, że za moment znów się rozpłacze. I rzeczywiście, nie minęło kilkanaście sekund a spomiędzy jej powiek wypłynęły łzy. Leonel z uwagą patrzył jak powoli spływają po jej bladych policzkach. Delikatnie, jakby obawiał się, że była zbyt krucha, by ją dotknąć, przyłożył opuszki palców do jej powiek.
- Czuję się jakby podarowano mi prezent. Unikatowy, niezwykle cenny. Nieosiągalny dla nikogo innego. Daniel pozwolił mi siebie poznać. Dopuścił mnie tam, gdzie nikogo nie wpuszczał. Poczułem jakbyśmy rozumieli się absolutnie - mówił z nieukrywanym wzruszeniem. - Zacząłem poznawać samego siebie ze strony jakiej jeszcze nie znałem. To nowe, zadziwiające doświadczenie. Jedno z tych, które na zawsze zmieniają nasze jestestwo. Szlifują je, doskonalą, pozwalają przesunąć granice. Pozwalają zatopić się głębiej. Chciałbym móc ofiarować równie wartościowy podarunek.
Objął ją, przytulając do siebie. Jedną dłoń położył na jej włosach, głaszcząc je delikatnie. Drżała, ale nie z zimna. Pachniała piwonią, jaśminem i bergamotką. I czymś jeszcze, o wiele bardziej złożonym. Prawie czuł bicie jej serca. Emanujące życiem tętnice.
Odsunęła się od niego i przyłożyła dłonie do twarzy, starając się otrzeć łzy. Celter tymczasem zajrzał do garnka, sprawdzić, czy potrawa była już gotowa.
- Alaya - zwrócił się do niej, jednocześnie mieszając zupę.
Spojrzała na niego, prawie przepraszająco.
- Cieszę się, że tu jesteś.
Tymi słowami zmusił ją do uśmiechu. Lekkiego, niemal niedostrzegalnego.
- Wybacz mi, że ciągle płaczę.
- Jesteś piękna gdy płaczesz. Baśniowo, jak zjawisko. Nierzeczywiste. Można by pomyśleć, że jest tylko wytworem nadwrażliwej wyobraźni.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, dość zaskoczona takim komplementem.
- To zdumiewając - mówił dalej. - jak niektóre przeżycia czy zjawiska są jednocześnie tak bajeczne, tak porywająco nierzeczywiste i tak boleśnie, tak dotkliwie rzeczywiste, że czujemy je w każdej komórce całego ciała. Jakby każda  z nich chciała tego doświadczyć osobiście.
Zdjął garnek z ognia i postawił go na blacie.
- Leo...
- Mniemam, iż masz ochotę na wino? - zapytał, a gdy przytaknęła, wyszedł.
Oparła się o szafki przy jednej z lodówek. Zamknęła oczy, delektując się muzyką. Wolała inny klimat muzyki klasycznej, przytłaczający i ciężki jak kompozycje Henryka Góreckiego, ale Bachowi nie sposób było odmówić wirtuozerii. Muzyka klasyczna była dla uszu niczym najwspanialsze widoki dla oczu i uczta dla podniebienia.
Odgarnęła do tyłu czarne włosy i oblizała usta. Od niechcenia, bez żadnego konkretnego powodu otworzyła drzwi od lodówki. Może trochę ciekawa, a może chciała znaleźć kostki lodu. Znalazła zupełnie co innego.
- O - wydukała.
Przez chwilę wpatrywała się w zawartość lodówki z miną, nie wyrażającą żadnych emocji. Nie była pewna, jak zareagować, ani nawet co powinna czuć. Zaskoczenie? Nie mogła się go w sobie doszukać. Zaintrygowanie? Owszem.
Na kilku z półek, w równym, pedantycznym rządku ustawiono specjalistyczne, podpisane odpowiednimi oznaczeniami, plastikowe torebki wypełnione krwią. Dopiero po chwili dostrzegła inne pudełka, których zawartość wyglądała jak nerki. I wątroby. Wspięła się na palce, z ciekawością wypatrując serca. A może są i jej ukochane płuca?
Usłyszała za sobą kroki i poczuła na sobie wzrok Leonela.
- Przyniosłem kieliszki - oświadczył.
- Aha.
Nie odwróciła się i nie spojrzała na niego, nieprzerwanie badając zawartość wszystkich półek. Krew, kilkanaście nerek, kilka wątrób, kilka bliżej niezidentyfikowanych narządów. Oprócz tych niezwykłości były również marchewki, pietruszki, papryki, pomidory i inne warzywa, owoce, butelki wody mineralnej, gazowanej bądź niegazowanej, jajka...
Leonel położył kieliszki na blacie i stanął obok niej. Wyraźnie oczekiwał na jej reakcję, od której uzależniał swoją własną. Przeglądała jego szkicownik, z natury ciekawska musiała więc pójść ten krok dalej i zajrzeć w mniej dostępne miejsce. Dla innych byłoby to o krok za daleko.
- Zawsze byłam ciekawa ile może pomieścić tak wielka lodówka - powiedziała ze spokojem, który zaskoczył Celtera.
- Są bardzo praktyczne. Szczególnie gdy szykuję kolację dla wielu gości.
Chrząknęła i wreszcie przeniosła spojrzenie na mężczyznę. Atmosfera jakby zgęstniała, kuchnia wypełniła się napięciem, a Alaya poczuła się jakby szła właśnie na cieniutkiej linie, zawieszonej kilkadziesiąt metrów nad ziemią, niczym cyrkowa baletnica.
- Wiedziałam, że masz bardzo wyrafinowany gust - powiedziała cicho.
- Staram się dogadzać mojemu podniebieniu.
Przez chwilę tylko na siebie patrzyli.
- Nigdy nie piłam krwi - stwierdziła takim tonem, jakby nagle zdała sobie sprawę z takiego stanu rzeczy i miała ochotę, by go zmienić. Leonel uśmiechnął się, w jej ocenie dość sugestywnie. - N'est ce pas?
Oblizał usta, wyminął ją i wyszedł z kuchni. Wrócił po krótkiej chwili z butelką wina w dłoni. Odkorkował je i do połowy napełnił kieliszki. Po czym wyjął z lodówki jedną torebkę krwi, otworzył i przelał jej zawartość tak, by je dopełnić. Odłożył torebkę z powrotem, podał Ali jeden z kieliszków, a drugi uniósł do góry.
- Za Daniela - wzniósł toast i upił kilka łyków, cały czas uważnie ją obserwując.
Alaya przyłożyła brzeg kieliszka do ust, delikatnie go przechyliła, zanurzając usta w czerwonej cieczy. Oczy Leonela błysnęły. Wyraźnie podobało się jej, a to go cieszyło. Wypiła do dna i westchnęła.
- Wyjątkowo dobre wino.
- Jedno z moich ulubionych - wyznał, dopijając do końca. - Spodziewałem się, że nie będziesz przerażona, ale nie spodziewałem się, że będziesz... podekscytowana? - Powoli, czubkiem języka oblizał usta.
- I podniecona. Leo?
- Tak?
- Chciałabym zobaczyć ciała - rzekła nad wyraz ochoczo.
 Tym razem uśmiechnął się szeroko, w pełni prezentując swoje zęby, w tym niespotykanie podłużne i ostro zakończone kły.
- Tak przed jedzeniem? - dopytał, unosząc brwi.
- Tak.
- Aktualnie żadnego w domu nie przechowuję.
Podszedł do kuchenki, przy której zostawił garnek z zupą. Wyjął dwie miseczki i zabrał się za przygotowanie posiłku. Zaśmiała się, zupełnie szczerze i odruchowo.
- Leo, przypomnij mi, proszę, ile masz lat? - spytała, starając się zapanować nad rozbawieniem.
- Czterdzieści trzy - padła gładka odpowiedź.
- Wybacz, ale wydaje mi się, że więcej.
Zerknął na nią przez ramię.
- Nie kłamię.
- Wiem. Ty nie kłamiesz, ale bardzo zręcznie manipulujesz prawdą.
- Ktoś już mi to mówił.
- Czy ten ktoś jeszcze żyje?
Tym razem to on się roześmiał. Postawił miseczki na stole i gestem dłoni zaprosił ją do zajęcia miejsca, co też od razu uczyniła. Natężenie emocji, eskalacja zainteresowania, którą dostrzegł w jej tęczówkach. Nie była przestraszona, ani nawet zniesmaczona. Była naprawdę podekscytowana i wyraźnie podniecona. Jakby wzbudził w niej fascynację. Ożywił, wytrącił z rozpaczy. Rozbudził w niej nowe pożądanie i coś jeszcze, coś czego znów nie potrafił dokładnie określić.
- Chętnie usłyszę twoją teorię - powiedział, dolewając im obojgu kolejną porcję wina. - Tylko nic, proszę, nie mów o wampirach. To było by...
- Banalne.
- Właśnie. I całkowicie nieprawdziwe. Może teraz... za piękno? - zaproponował, wznosząc toast.
Uśmiechnęła się, napiła, rozejrzała po kuchni. Ta czystość, idealne dopasowanie kolorów. Droga zastawa, eleganckie serwetki i chustki. Piękne zasłony i obrus. Leonel, w niebieskiej koszuli i granatowej kamizelce w kratę z kompletu od garnituru. Ciemny, wyszywany krawat. Przenikliwe spojrzenie rozpalonych ciekawością oczu.
- W pierwszej chwili pomyślałam, że jesteś seryjnym mordercą i już odruchowo zaczęłam analizować wszystko, co o tobie wiem, w poszukiwaniu motywów, ale wtedy... niemal od razu, zdałam sobie sprawę, że nie ma żadnego motywu. Dlatego tak trudno cię zrozumieć - mówiła, unosząc kieliszek do góry. - Dlatego ty i Daniel zrozumieliście się tak dobrze.

*


MUSIC
Następny dzień przyniósł jeszcze chłodniejszą i bardziej deszczową aurę. Przez ciemne chmury, mgłę i porywisty wiatr, poranek przypominał bardziej środek nocy niż czas po wschodzie słońca. Gdyby nie  parasolka, Leonel i Alaya zmokliby całkowicie podczas przejścia od samochodu do gmachu. Największy we Francji Szpital żył swoim własnym rytmem, praktycznie nigdy nie zwalniając tempa. Jarzeniówki gasły tylko w salach nieoperowanych pacjentów, poza nimi, prawie nikt tam nie spał. Chyba, że akurat zmęczony chirurg postanowił zdrzemnąć się w przerwie pomiędzy zabiegami, albo odwiedzający opadł już z sił przy łóżku kogoś bliskiego. Ten specyficzny hałas aparatur medycznych, pagerów, dzwonków, telefonów, czasem nawoływań i krzyków, był integralną częścią placówki.
Zanim weszli na oddział psychiatryczny, jeden ze znajomych lekarzy poprosił Alayę o pilną konsultację. Leonel widział jak się zawahała, wiedział, że chciała jak najszybciej znaleźć się przy Danielu. Uścisnął jej ramię i powiedział, że w takim razie on już pójdzie, niejako podjął decyzję za nią. Miał w tym swój cel.
Doszedłszy do sali, w której umieszczono Daniela, przystanął w progu. Z charakterystycznymi opatrunkami wokół przegubów i szyi, podłączony do kilkunastu machin, mężczyzna wyglądał żałośnie słabo. Jego ręce przywiązane zostały do łóżka specjalnymi paskami. Standard na takim oddziale.
Był półprzytomny. Leonel poczuł w środku dziwne ukłucie i podszedł bliżej, stanął tuż przy łóżku. Po kilku minutach Daniel zorientował się, że nie był już sam. Długo mrugał zanim udało mu się otworzyć oczy na dłużej niż ułamek sekundy. Rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, co skutecznie utrudniały mu wepchnięte do ust rurki aparatury medycznej, kontrolującej jego oddech.
- Miałeś pozwolić mi umrzeć - wycharkał, ledwie będąc w stanie wydać z siebie zrozumiałe dźwięki.
Lekarz opuścił głowę
- Nie byłem gotowy na pożegnanie.
Odpowiedział na to, ale jego słowa były tak niezrozumiałe, że spróbował raz jeszcze, ale wtedy zaczął się gwałtownie krztusić.
- Przykro mi - szepnął Celter, poprawiając mu opatrunek szyi.
Sauvage odwrócił głowę najdalej jak mógł i zamknął oczy. Najwyraźniej nie chciał więcej kontaktu. Leonel zauważył otarcia wokół jego nadgarstków, wskazywało to na to, że nawet w takiej pozycji i położeniu, Daniel próbował je zerwać, chociaż trochę uszkodzić. W tym momencie Leonela ponownie uderzyła świadomość, iż on naprawdę nie chciał już żyć. Nie był to tylko kolejny upadek, z którego miał się po pewnym czasie podnieść. On już nie chciał.
Poczuł się nagle zupełnie bezradny, jakby ktoś wytrącił mu z rąk coś dla niego wyjątkowo ważnego. To coś, spadło i potoczyło się w jakiś ciemny zakamarek, do którego nikt już nigdy nie zajrzy. Leo uświadomił sobie, że nie jest w stanie pomóc Danielowi, że tak naprawdę nigdy nie mógł mu pomóc.
To Daniel pomógł jemu.
Chwilę później do sali wbiegła Alaya. Prawie rzuciła się do łóżka, obejmując Daniela w wytęsknionych ramionach i przytulając się do niego. Głaskała go po włosach, nawet nic do niego nie mówiła. Leonel odsunął się do tyłu. Przyglądał się im w czymś w rodzaju smutnego podziwu.
- Doktorze... - odezwał się jeden z lekarz odpowiedzialnych za wykonanie badań Danielowi. Zapukał we framugę i gestem poprosił Celtera o podejście na korytarz.
- Tak?
- Stan pana Sauvage ustabilizował się w nocy na tyle, że zgodnie z pańskim poleceniem przystąpiliśmy do diagnostyki - zaczął. Mówił przyciszonym głosem, tonem poważnym i jakby nie za bardzo chciał wypowiadać kolejne słowa.
- Rozumiem, że dokumenty, które pan trzyma to jej rezultat?
Lekarz skrzywił się, przytaknął i podał je Leonelowi.
- Nie udało się nam niestety rozpoznać trucizny, jaką pan Sauvage wypił, ale to coś niemal wypaliło mu wnętrzności. Nie ma takiego narządu, który by nie ucierpiał. Jego serce jest w opłakanym stanie, tam... na stronie bodaj trzynastej... - dodał, widząc jak Celter kartkuje wyniki. - Tak samo płuca, żołądek, wątroba. Układ immunologiczny, mówiąc bardzo kolokwialnie ale wydaje mi się, że takie słowa to najlepiej oddadzą, kompletnie sfiksował. Może to wszystko dałoby się jeszcze leczyć gdyby nie to, że... - urwał, odwracając spojrzenie.
- Że? - ponaglił go cicho.
- Wykryliśmy, iż ta trucizna... nie wiadomo w jaki sposób, ale wpłynęła na strukturę tkanek tak, że same zaczęły niszczyć siebie nawzajem. Stopniowo obumierać - dodał i westchnął. - Nie daję mu więcej niż tydzień i jeżeli pan Sauvage przeżyje chociaż następne dwa dni to będzie wielkie szczęście.
Leonel pozwolił, by te słowa dotarły do niego stopniowo, powoli. Sylaba po sylabie, głoska po głosce. Niczym fala po fali pochłaniającego go bezmiaru uczuć.


1 komentarz:

  1. Łap:

    Saro,
    Dawno nie komentowałam rozdziałów, a teraz ponieważ jest to rozdział bardzo biesowy, to wracam do tej chlubnej tradycji. Z góry przepraszam za chaos i powtórzenia, ale nadal mam wrażenie, że piszę go "na gorąco", mimo iż już czytałam fragmenty rozdziału.

    I. Leonel. Wiesz, że tuta mogłabym napisać esej. Bardzo podoba mi się otwarcie i zamknięcie rozdziału w szpitalu. Klamra kompozycyjna jak się patrzy. A zwłaszcza to jak w obu tych scenach do Leonela dociera jak bardzo zmienił się wewnętrznie pod wpływem Daniela. Takie odwrócenie ról pacjent-lekarz. Bo to tak naprawdę Daniel "uleczył" Leonela, w pewnym sensie oczywiście.
    Wiesz też jak bardzo podoba mi się spotkanie naszego psychiatry z Alayą.
    To jak i co mówi. Z jednej strony mam wrażenie, że czytam jakiś esej filozoficzny i się zachywcam metaforami, zaś z drugiej odnoszę wrażenie, że to coś na kształt woalu, który otacza Leonela. Prawdziwą sztuką konwersacji jest mówić tak, żeby nie mówić za wiele. I to Celterowi udaje się wyśmienicie. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że niekoniecznie chciałby taki być przy Alayi, ale pewnych zwyczajów nie da się tak łatwo wyplenić.

    II. Śmierć Cho. Makabra. A ja ją uwielbiam, bo dla mnie dobra makabra to taka wyjątkowo artystyczna. Tak jak w tym wypadku. Bardzo plastyczny opis, który jednak mnie nie odrzucił ani nie wzbudził obrzydzenia. Sam pomysł zbrodni w Hogwarcie bardzo mi się podoba, ponieważ jest to coś innego niż to, z czym do tej pory mierzyli się bohaterowie uniwersum JKR. W sumie w twoim przypadku to już nie jest uniwersum JKR, tylko twoje, bo tak wiele od siebie dałaś w tym tekście. Przestałam wyobrażać sobie postacie z jej tekstu tak jak kiedyś, mimo aparycji takiej a nie innej postrzegam je jako zupełnie inne, bardziej dojrzałe osoby. Myślę, że to też kwestia tekstu, który coraz bardziej zagłębia się w poważne tematy vide: samobójstwo Daniela. Bo to jest samobójstwo, Leonel tylko "wykupił" mu więcej czasu.

    III. Mark/Antoniusz/Nikołaj oraz Severus/Lupin. Dwie pomniejsze sceny, które jednak fajnie wkomponowały się w całość. O Nikołaju już Ci pisałam - uwielbiam postacie "typowego Rosjanina", zwłaszcza w filmach akcji, dlatego tak radośnie przywitałam tego pana. Wydaje się równie bucowaty i lekko sprośny jak Antonisz, lecz jego ostatnia wypowiedź nieco zmienia spojrzenie na niego. Jak się okazje twój teatr ma wielu aktorów. ;) Rozmowa Lupina z Severusem, w sumie nic specjalnego się nie dzieje, lecz mamy tutaj ładny portret dwóch ojców: obecnego i przyszłego. Zestresowany Lupin to musi być widok.

    Wybacz, że tak krótko i chaotycznie!
    Ściskam mocno,
    ~Saya

    OdpowiedzUsuń