27.01.2013

31.
Race against time





Po wypiciu eliksiru i położywszy się, przymknął oczy. Wyczuł jak kot układa się na pościeli koło jego lewej dłoni. Cały dzień chciał poświęcić na zagłębianie się w starożytne księgi dotyczące tajemnic tego eliksiru,w nadziei, że może uda mu się wyczytać coś nowego i posunąć swoje prace na przód.  W pewnym momencie wstał, by przynieść sobie notes i wtedy poczuł obezwładniający ból w całym ciele, upadł nie mogąc utrzymać się na nogach o własnych siłach. Nie czuł żeby gorączka przechodziła, wręcz przeciwnie, miał wrażanie jakby z każdą chwilą nasilała się. Otworzył oczy i zerknął na Daniela, który z przyglądał się czemuś z niepokojem i jakąś dziwną powagą. Z westchnieniem zajął miejsce na fotelu, który przysunął sobie wcześniej koło łóżka. Podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko, ale Severus znał go już zbyt długo i zbyt dobrze by się na to nabrać. Sauvage miał w tych miodowo-karmelowych oczach jakąś nietypową dla siebie pustkę. Inną też, od tej która tkwiła w czerni oczu Severusa, inną od tej, która gościła kiedy był  smutny. Po chwili dał za wygraną i przestał się uśmiechać, spuścił wzrok i przymknął.
- Powinna od razu ustąpić - powiedział cicho i sucho. Severus pokręcił lekko głową i usiadł tak, by być naprzeciwko niego.
- Ale nie ustępuje - mruknął bezbarwnie. Daniel zacisnął powieki i skrzywił się lekko.
- Wiesz, dlaczego tak jest, prawda? - spytał.
- Tak.
- Sev...będzie coraz gorzej, za każdym razem to będzie...
- Przestań! - Warknął, przerywając mu. Daniel znów westchnął i oparł się bezwładnie o oparcie fotela. Przekrzywił głowę tak, że opadła na jego prawe ramię. - Po co mi to mówisz? Doskonale jestem świadomy tego, co się ze mną dzieje. Wiedziałem, kiedy się w to pakowałem. Jedyne, co mogę zrobić, to zacisnąć mocno zęby i cierpliwie to znosić. Obaj doskonale wiemy, że nie istnieje żaden lek na skutki wywołane przez Klątwę Cruciatus i inne jej podobne...
- Przepraszam - szepnął. Spod jego zaciśniętych powiek wypłynęły drobne łzy i zaczęły spływać powoli po bladych policzkach. Dan otarł je wierzchem dłoni.
- Widziałeś kartkę?
- Tak, dałem Foxowi jeść i zaraz sobie pójdę, żeby ci nie przeszkadzać - mruknął, otwierając oczy i zerkając na niego.
- To nie tak, że...po prostu chciałem się czymś zająć - rzekł. Sięgnął po szklankę z ciągle jeszcze ciepłą herbatą i upił kilka łyków. - Dzisiaj i tak już raczej nic z tym nie zrobię, więc może mi powiedzieć, co się dzieje? 
Sauvage wyprostował się i rzucił mu przygnębione spojrzenie. Przeczesał dłonią gładko zaczesane, brązowe włosy i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale prawie od razu zamknął je z powrotem. Wyciągnął z kieszeni długą i cienką czarną różdżkę, tylko po to by zrobić coś z rękami.
- Nic szczególnego. Tak jak podejrzewałem, wystarczyło zmienić kilka składników w Eliksirze Poamnezyjnym, jak na przykład zamiast wyciągu z tybetańskiej rzepy dodać korzeń rzepy tasmańskiej, albo zastąpić krwawnik pospolity głogiem dwuszyjkowym, żeby można było cofnąć działanie zaklęcia Obliviate. Jeszcze dzisiaj wybiorę się do Munga, żeby im to dać - mówił, wyjmując z kieszeni buteleczkę z płynem o liliowym kolorze.
- Zamierz podać to Lockhartowi? - zapytał, unosząc lekko brwi. Daniel przytaknął.
- Oberwał zaklęciem z uszkodzonej różdżki, słyszałem, że lekarze pozostają bezradni, ale cóż...oni nie są starożytnymi Mistrzami Eliksirów - mruknął, próbując się uśmiechnąć. - Powiedziałem już o tym Dumbledore'owi, bardzo mu się śpieszyło, żeby skończyć rozmowę...
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
- Wiem, że ty go nie lubiłeś, ale nie zasłużył na to, co go spotkało. Poza tym, może się przydać...
- Nieważne...nie o to pytałem. Co się z tobą dzieje, Daniel? - spytał poważnym tonem. Sauvage rzucił mu krótkie spojrzenie i jakby skulił się w sobie. Severus wypił herbatę do końca i ignorując, słabnący już ból głowy, nie odrywał wzroku od przyjaciela.
- Ze mną? Nic - odparł, przygryzając usta.
- Proszę cię, nie okłamuj mnie...- syknął przez zaciśnięte zęby.
- Po co mam ci cokolwiek mówić, skoro tylko na mnie nawrzeszczysz i powyzywasz od idiotów? Dziękuję bardzo, nie musisz mi przypominać jakie masz o mnie zdanie.
- Nie wykręcaj się...dobrze wiesz, że wcale tak nie myślę - powiedział, uśmiechając się kpiąco.
Daniel milczał przez dłuższą chwilę. Oparł łokcie o kolana i ukrył twarz w dłoniach. Dopiero teraz Severus dostrzegł, że ten cały czas lekko drżał.
- Ja fiksuję, Sev...mam wrażenie, że tracę rozum...- rzekł, prostując się i przecierając zaczerwienione oczy. 
- To znaczy?
Sauvage pokręcił głową i westchnął głęboko.
- Pamiętasz ten liścik, który dostałem od Denta? Mimo to, że wiem, co to za człowiek - kontynuował, gdy Severus przytaknął.- to jednak zaintrygowało mnie o co też może mu chodzić...Za jego...phi, radą...zacząłem przeglądać wszystkie swoje wspomnienia od początku i...
- I?
- Ja...już zupełnie nic nie rozumiem...to...jest ponad moje siły.
- Nie mógłbyś się wyrażać nieco jaśniej? - burknął, krzywiąc się lekko. Posłał mu wyczekujące spojrzenie, jednocześnie unosząc się na poduszkach.
- Wydaje mi się, że...to znaczy...bo widzisz, może i nie byłem najlepszym mężem, zwracałem na nią zdecydowanie zbyt mało uwagi, nie dostrzegałem tego, co powinienem...ale wiem jaka była. Wtedy zupełnie tego nie zauważyłem, ale teraz oglądając wspomnienia widzę, że gdy wróciłem do niej z wyprawy ostatni raz to zachowywała się...jak nie ona. Wtedy byłem zbyt wielkim idiotą by to dostrzec...
- Może miała po prostu dość takiego twojego zachowania? - zasugerował, unosząc brwi i przybierając nieco kpiący uśmieszek na usta. Daniel przygryzł wargi i skinął głową, utkwiwszy spojrzenie w nieokreślonym punkcie.
- Taka była moja pierwsza myśl, ale to nie to. Ona...kochała mnie. Niczego tak nie jestem pewien jak właśnie tego. Cokolwiek nie zrobiłem, cokolwiek nie powiedziałem ona zawsze dawała mi odczuć swoje wsparcie, nawet wtedy gdy miała na daną kwestię inny pogląd. Teraz wiem, że musiała bardzo cierpieć, ale zupełnie tego nie okazywała. A wtedy...nie pozwala mi się dotknąć, nie uśmiechała się, nie chciała ze mną rozmawiać, nie chciała ze mną sypiać...
- Wcale mnie to nie dziwi - syknął.
- Ale to do niej niepodobne - jęknął. - Nigdy, nigdy nie było takiej sytuacji by nie chciała mojego dotyku, tylko wtedy...nigdy nie było sytuacji, by nie chciała ze mną rozmawiać, tylko wtedy.
-  Do czego zmierzasz? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie teraz?
Daniel wziął głęboki oddech i milczał przez dłuższą chwilę zanim się odezwał.
- Mam przeczucie, że moje życie to jedno wielkie kłamstwo - powiedział cicho.
- Kłamstwo? Jakie kłamstwo?
- Jak na to patrzę...na te wspomnienia...to dziwne zachowanie...mam wrażenie, że to nie była moja żona - wypalił na wdechu. Po wypowiedzeniu tych słów skulił się w sobie i przymknął oczy. Severus przez pełną napięcia minutę ciszy po prostu się na niego patrzył. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie za bardzo wiedział, co takiego mógłby powiedzieć. Zupełnie nie wiedział jak zareagować. Odchrząknął.
- Daniel...
- Wiem, ale nic na to nie poradzę! Dlatego mam wrażenie, że wariuję, ale ilekroć nie zajrzę do tej przeklętej myślodsiewni tym bardziej jest pewien, że to nie moja żona.
- Aha, no tak...
- Nie chciałem ci nic mówić, bo wiedziałem jaka będzie reakcja. Może naprawdę już mi się poplątało w umyśle, ale przysięgam ci, że znałem charakter Alayi. Nigdy by się tak nie zachowywała.
- Dobrze, załóżmy, że rzeczywiście...dlaczego nie zauważyłeś tego wtedy?
- Wtedy nie byłem tak...otwarty na wszystko, co nie było książką, eliksirami. Żyłem Stowarzyszeniem, żyłem eliksirami. Jakby gdzieś obok niej, a nie z nią. Przez setki lat nawet nie zaglądałem do wspomnień, bo byłoby to dla mnie zbyt bolesne. A teraz zupełnie nic nie rozumiem.
- Do czego ten wywód zmierza?
- Dałbym głowę, że to nie była ona, chyba że ktoś jej podmienił osobowość.
- Dan, sam mi opowiadałeś, że...na litość, przecież właściwie byłeś przy jej śmierci! Widziałeś ją! - warknął, mierząc przyjaciela ostrym spojrzeniem. Ten zerknął na niego. Z karmelowych oczu wypływały łzy powoli spływając po policzkach.
- Przepraszam, widzisz już dlaczego nie chciałem nic mówić...
- Dobrze. Już - mruknął, prostując się. Przeczesał dłonią czarne włosy, westchnął. - Załóżmy, że to nie była ona. Czy to naprawdę ma znaczenie? Nawet jeżeli to byłaby prawda, a Ala poszłaby sobie...nie wiadomo gdzie, to i tak nie mogła przeżyć. Dobrze wiesz jak działa Eliksir Życia, a wiedza ta jest oparta na solidnych podstawach, nie ma innej możliwości.
- Wiem - szepnął.
- Poza tym, skoro tak ciebie kochała to dlaczego miałaby gdziekolwiek odchodzić?
- Myślę, że...to znaczy...mam, może nie tak solidną, ale jednak, podstawę by podejrzewać, że Mark jakoś się w to wmieszał.
- Nie do końca rozumiem, co masz na myśli. Sądzisz, że mógł jej zrobić jakąś krzywdę? Dlaczego?
- Z zemsty. Chyba ci o tym nie opowiadałem, ale kiedyś gdy mieszkaliśmy w jednej z siedzib Stowarzyszenia doszło do wypadku. Pracowałem wtedy nad pewną miksturą, ale jestem pewien, że to nie ona spowodowała wybuch. Wraz z innymi przebywaliśmy wtedy jakieś dwa kilometry dalej, tropiąc nundu i nagle..puf! To był straszny huk, niemożliwe by spowodował to mój eliksir, o co ten mnie oczywiście obwinił. Żadnemu członkowi nic się nie stało, ale w środku była jego żona i kilkunastoletni, o ile dobrze pamiętam, syn - mówił spokojnie, wciąż jednak oddychając nierównomiernie. Severus słuchał go uważnie, w myślach analizując wszystkie informacje.

- Czemu obwinił o to akurat ciebie?
- Bo ogólnie tacy cięci na siebie byliśmy. Nie wiem skąd to się wzięło. Zawsze miałem wrażenie, że on coś do mnie ma, ale nigdy nie powiedział tego wprost.
- No i teraz jeszcze ta dziwna wiadomość...przyznam, że trzyma się to spójnie całości, ale nie rozumiem jego motywów. To znaczy, w porządku, mógł chcieć ciebie skrzywdzić ciebie uderzając w Alayę, ale po jakie licho teraz podsyła ci takie podpowiedzi?
- Mnie pytasz? To psychopata, kto wie, co siedzi w tym jego ciemnym umyśle - mruknął przygnębionym tonem. - A żeby to były tylko podpowiedzi...- mruknął sięgając do obszernej kieszeni kurtki. Wyciągnął z niej drewnianą ramkę z kolorowym zdjęciem. - Sam zobacz. - Podał ją Severusowi, obserwując jaka będzie jego reakcja.
- Ale...przecież to...- powiedział cicho Severus, posyłając przyjacielowi zszokowane spojrzenie.
- No właśnie. Co ty na to?
- Jak dla mnie to on ci próbuje zrobić wodę z mózgu, bo planuje coś wielkiego i nie chce żebyś mu przeszkadzał, wie, że jesteś silnym przeciwnikiem. To przynajmniej wydaje mi się sensowne - oświadczył oddając mu zdjęcie, które Daniel ujął w dłonie i utkwił w nim spojrzenie.
- Być może, ale skąd by to wziął?
- Sam mówiłeś, że nie wiadomo do czego jest zdolny i jakimi możliwościami dysponuje. Przyznaję teraz, że jednak rozumiem twoje wątpliwości.
Daniel uśmiechnął się lekko, wdzięczny za te słowa. Severus przyglądał się mu, jak wpatruje się z bólem w trzymane w rękach zdjęcie. Jego ból wydawał się brunetowi wręcz namacalny, jakby nie był niematerialnym uczuciem. Kot tracił noskiem jego dłoń, domagając się pieszczot. Pogłaskał go machinalnie po miękkim futerku. Czuł naturalną potrzebę, by jakoś mu pomóc, ale zupełnie nie miał pojęcia jak to zrobić. Nienawidził uczucia bezsilności. Jako szpieg nie mógł sobie pozwolić na sytuacje, w której nie wiedziałby co robić. Nie mógł okazywać zdenerwowania, paniki. Nie mógł okazywać żadnych emocji. Było mu o tyle łatwiej, że z natury był bardzo skrytym człowiekiem, którego nie łatwo wytrącić z równowagi. Mógł być wściekły, mógł być zirytowany, ale prawie nigdy nie krzyczał. Nie musiał. Szczególnie było to widoczne na lekcjach, gdzie wystarczało jedno jego spojrzenie, by cała klasa była cicho. Teraz bardzo chciał coś powiedzieć, ale nie umiał znaleźć odpowiednich słów. Ponad to, chociaż ból prawie ustąpił, czuł się dziwnie osłabiony. Po kilku minutach ciszy Dan posłał mu nikły, wyraźnie wymuszony uśmiech, wstał, mruknął coś o tym, że dziękuje i, że musi udać się już do szpitala. Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Snape patrzył jeszcze przez chwilę w miejsce, w którym ten znikł mu z oczu.

Przechodząc przez szpitalny korytarz Sauvage starał się sprawiać wrażenie osoby, której nie trapią żadne troski. Całkiem nieźle mu to wychodziło. Został bardzo ciepło przywitany przez pracowników szpitala, a gdy wyjaśnił, że chciałby skonsultować z lekarzem prowadzącym przypadek Gilderoya Lockharta, jedna z pielęgniarek zaoferowała się, że zaprowadzi go do uzdrowiciela Smitha. Rozglądając się po oddziale zupełnie nie odczuwał współczucia. Być może dlatego, że zbyt wiele cierpienia i śmierci widział w swoim życiu, by jeszcze to robiło na nim wrażenie. Patrząc na leżących pacjentów, na białe, czyste, ale tak puste wnętrza sal zamyślił się. Przystanął, zatrzymany przez pielęgniarkę, która poprosiła go, by poczekał chwilę. Uśmiechnął się ujmująco do młodej kobiety i odwrócił w stronę otwartej, przestronnej sali. Zanim dojrzał, kto znajduje się w środku, zdążył przyjść lekarz.
- Pan Sauvage? Muszę przyznać, że tak niespodziewana wizyta jest dla nas wyjątkowym zaszczytem - powiedział sędziwy uzdrowiciel, podając mu dłoń. Więcej włosów składało się na jego wąsy i krótką brodę niż czuprynę. Wyglądał na człowieka rzeczowego i sumiennego, o czym zapewniał też ton jego głosu. Daniel uścisnął jego rękę i skinął lekko głową.
- Dziękuję bardzo. Chciałbym dowiedzieć się jak się miewa mój dawny przyjaciel.
- Gilderoy Lockhart, czy tak?
- Kilka lat temu uczył w Hogwarcie.
- Ah, tak...proszę za mną - zachęcił go gestem dłoni. Obaj skierowali się długim korytarzem w stronę ów przestronnej sali. Zatrzymali się u progu. Lekarz wyjął spod pachy plik dokumentów i z westchnieniem podał je Danielowi, który posłał mu pytające spojrzenie.
- Historia...z braku lepszego słowa...choroby. To była tak znana i szanowana osobistość...tamten wypadek złamał mu karierę. Wielka szkoda.
Sauvage przejrzał podane mu karty i przygryzł  usta. Po chwili uśmiechnął się lekko, był przekonany, że mikstura, którą udało mu się ulepszyć zadziała i odwróci działanie zaklęcia. Podniósł wzrok i spojrzał w tym samym kierunku, co doktor Smith. Na jednym z łóżek leżał ubrany w brudną koszulę i podarte spodnie mężczyzna wpatrujący się bezmyślnie w sufit. Jedna z jego nóg obficie krwawiła.
- A temu co się stało? - spytał cicho.
- Nie wiemy jeszcze dokładnie...podejrzewamy poważne zaburzenia psychiczne...sam się tak okaleczył i jeszcze nie pozwolił opatrzyć sobie rany. Ten pośrodku to Broderick Bode, może pan kojarzy, pracował jako niewymowny w Ministerstwie. Na razie zupełnie nie wiemy jak mu pomóc. Prawie nie reaguje na żadne bodźce. Czasem coś odburknie, ale głównie tępo wpatruje się w przestrzeń. Co do pana Lockharta...
Weszli do środka, Smith wskazał łóżko znajdujące się najbardziej po prawej stronie. Ściana obok obwieszona była jego portretami, wszyscy Gilderoye uśmiechali się czarująco, a ten prawdziwy siedział po turecku na pościeli pisząc coś powoli. Ubrany był w pidżamę uszytą z miękkiego materiału o liliowym kolorze. Jego złote loki mieniły się lekko w świetle zachodzącego słońca przedostającego się przez ogromne okna. Sauvage stłumił w sobie nagłą chęć roześmiania się.
- Próbowaliście metody Volty - mruknął, zaglądając ponownie do dokumentów - Nie było żadnej poprawy? - spytał. Lekarz pokręcił głową, z zasmuconą miną.
- Ani trochę. Zawiodły wszystkie nasze próby przywrócenia mu pamięci. Jedyna wiedza jaką o sobie posiada to ta wyczytana z jego książek.
- Cóż, jedynie pamięć została uszkodzona...osobowość jest całkowicie nienaruszona - zachichotał wskazując na portrety. Smith uśmiechnął się lekko.
- Chce pan z nim porozmawiać? Co prawda jedyny temat jaki go interesuje to on sam, ale...
- Właściwie to - przerwał mu, sięgnął do kieszeni i wyciągnął butelkę z liliowym płynem. - chciałem najpierw panu to pokazać.
Smith nałożył okulary na nos i wziął do ręki butelkę, uważnie przypatrując się jej zawartości. Zmrużył powieki, odkorkował ją i zbliżył do nosa, by powąchać. 
- Przypomina mi Eliksir Wolskiego...ale jakby...silniejszy. Czyżby udało się panu go poprawić? - zapytał z niedowierzaniem, wpatrując się w szatyna z podziwem.
- Tak i jestem przekonany, że zadziała - odparł wesoło.
- Proszę wybaczyć, ale wydawało mi się to niemożliwe...chociaż, jeżeli komukolwiek miałoby się udać to tylko panu... Musiało pochłonąć ogromną ilość czasu?
- Nie tak wiele jak mogłoby się wydawać. Czasami szukamy skomplikowanych rozwiązań bardzo daleko, a ona są tuż obok i to całkiem proste - odpowiedział odrobinę marzycielskim tonem.
- Nie będę wnikał bo pewnie i tak nie zrozumiem - powiedział z uśmiechem staruszek. - Jeżeli działa, to powinniśmy mu podać go jak najprędzej.
Minęli pozostałych dwóch pacjentów i podeszli do Lockharta, który własnie powoli podpisywał swoje zdjęcie, na którym leciał na miotle z ujmującym uśmiechem. Daniel sięgnął po jedną ze stosu książek autorstwa blondyna, spoczywających na stoliku. Zagryzł policzki, by powstrzymać wybuch śmiechu. Gilderoy spojrzał na nich dobrodusznie. 
- Chcesz moje zdjęcie z autografem? Nauczyłem się już łączyć litery! - odezwał się do Daniela.
- To wspaniale, Gilderoy. 
- Panie Lockhart, przyniosłem panu coś do picia - powiedział, podając pacjentowi odkorkowaną butelkę. Wziął ją do ręki i przyjrzał się z uśmiechem.
- Liliowy kolor! Mój ulubiony! - zawołał radośnie. - Musi być przepyszne!
Wypił całą zawartość jednym łykiem. Oblizał usta i postawił butelkę na stoliku. Zerknął na nich. Jego jasne oczy nagle zamgliły się, a z twarzy znikł uśmiech. Po chwili opadł bezwładnie na łóżko. Przez pełną napięcia minutę nie poruszał się. Daniel i uzdrowiciel spojrzeli na siebie z lekkim niepokojem. Smith właśnie pochylił się kiedy ten wyprostował się nagle z szeroko otwartymi oczami. Otarł twarz dłonią i zwrócił przerażony wzrok na stojących obok niego mężczyzn. Rozejrzał się nerwowo po sali.
- Co się stało? - spytał lekko nieprzytomnym głosem. - To nie jest Skrzydło Szpitalne...
- Panie Lockhart? Znajduje się pan w szpitalu imienia Munga.- oświadczył ostrożnie lekarz, przyglądając mu się z uwagą.
- W szpitalu? Czy byłem ranny? Odniosłem jakieś poważne obrażenia próbując uratować tę biedną dziewczynkę z paszczy potwora? - zapytał, spuszczając nogi na podłogę. Daniel zachichotał.
- Można to tak ująć - odparł Sauvage, przysunął sobie krzesło i usiadł koło łóżka. 
- Gratuluję, panie Sauvage. Myślał pan nad pracą w szpitalu? - spytał lekarz, który sprawiał wrażenie rozbawionego.
- Może kiedyś...macie tu jakieś stare gazety? Przydałyby się.
- Polecę pielęgniarce by przyniosła tu Proroki Codzienne - mruknął i wyszedł, śmiejąc się po cichu. 
Gilderoy przyglądał się jak uzdrowiciel wychodzi, następnie przeniósł spojrzenie na otoczenie, okna, swoje dłonie, szafkę, a w końcu na uśmiechającego się do niego przyjaźnie Daniela.
- Danielu, co się wydarzyło w tych podziemiach? - zapytał. Wyglądał na zagubionego. Podniósł lusterko, by skontrolować swoje obicie, niezbyt z niego zadowolony odłożył po chwili z powrotem.
- Co by tu nie owijać w bawełnę...zostałeś trafiony rykoszetem Zaklęciem Zapomnienia. Prawie trzy lata temu.
- Trzy lata?! - zawołał z przestrachem. Sauvage skinął głową. 
Wtedy własnie weszła pielęgniarka z wózkiem, na którym piętrzył się stos gazet. Obok nich, w doniczce były diabelskie sidła, które Daniel od razu rozpoznał. Uniósł brwi w lekkim zdziwieniu. Kobieta zauważyła to.
- To prezent dla pana Bode'a. Z liścikiem. Od rodziny. Nikt go tutaj nie odwiedza - rzekła. Wzięła roślinę i postawiła na stoliku koło nieprzytomnego mężczyzny. - Biedaczek. - Daniel obserwował ją przez moment, bijąc się z myślami. W końcu z westchnieniem sięgnął po jedną z gazet i rzucił ją blondynowi.
- Sporo cię ominęło - mruknął. Rzucił zaklęcie anty podsłuchowe.
- Widzę! - krzyknął wpatrując się w nagłówek sprzed dwóch i pół roku obwieszczający ucieczkę Syriusza Blacka z Azkabanu.
- Lord Voldemort powrócił - powiedział nonszalancko, beztrosko. Gilderoy wytrzeszczył na niego oczy, dostał nagłego napadu kaszlu. - Nie przeczytasz o tym w gazetach. Oficjalnie Ministerstwo uważa, że to kłamstwo zmyślone przez Harry'ego. Pracowałem nad eliksirem, który momentalnie przywrócił ci pamięć nie tylko z osobistej sympatii...potrzebujemy cię w Hogwarcie, Gilderoy.
- M-mnie? Dlaczego mnie? - spytał z lękiem.
- Wszystko w swoim czasie. Tylko w Hogwarcie jest teraz w miarę bezpiecznie. A Voldemort to nie jest największe zagrożenie, naprawdę - oznajmił z powagą, wstając. - Jak nadrobisz lekturę  - wskazał na gazety - to przyjedź do zamku. Jutro wieczorem odbędzie się zebranie w gabinecie dyrektora. Miło by było jakbyś wpadł.
- Ale...
- Do zobaczenia.
Wyszedł prędko z sali, pozostawiając Lockharta samego, z całkowitym mętlikiem w myślach.


Następnego dnia, wieczorem.


- Jak to: zamordował go? - spytała zdenerwowana Alaya wbiegając za ordynatorem na oddział.
- Nikt nie wie jak to się stało, pielęgniarz dosłownie na chwilę wszedł do środka i...
- Chce mi pan powiedzieć, że kilkuletni chłopiec zabił rosłego mężczyznę w kwiecie wieku, na dodatek uzbrojonego w różdżkę? - zawołała, od niechcenia związując długie, czarne włosy w kitkę. Poprawiła biały, lekarski fartuch i weszła  na korytarz.
- Niech pani sama spojrzy - powiedział wskazując otwarte drzwi do izolatki. W podłodze pośrodku niewielkiego pomieszczenia leżały zwłoki mężczyzny. A raczej tego, co z nich pozostało. 
- O, Merlinie - jęknęła, przymykając oczy i zasłaniając dłonią usta.
Widok był wprost przerażający. ciało czarodzieja wyglądało, jakby rozszarpały je dzikie bestie. I to takie najbardziej krwiożercze. Krew i wnętrzności były dosłownie wszędzie, ciężko było rozpoznać poszczególne narządy i kończyny.
- To już drugi taki przypadek, wspomniałem, że wcześniej zginął uzdrowiciel...
- Pamiętam. Gdzie jest chłopiec?
- Udało się go obezwładnić i zamknąć w pustej izolatce obok - odparł słabo. Opadł bezwładnie na jedno z krzeseł i ukrył twarz w dłoniach. - Zamkną nas. Zamkną oddział, jestem tego pewien.
- Jak to możliwe... - odezwała się jakby do siebie, kucając przy krwawej masie i z niedowierzaniem wpatrując się w ten okropny widok.
- To przeczy nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale i możliwościom, prawom magicznym. To...to...brak mi już słów - rzekł i zapłakał gorzko. 
- Jest świadek?
- Siostra Grey. Próbują ją uspokoić - wykrztusił przez łzy.
Alaya wstała i udała się w kierunku siedzącej na korytarzu kobiety, otoczonej przez kilkuosobową grupę lekarzy. Drżała. 
- Pani Grey? Może pani opisać co tu się stało? - spytała ją rzeczowo. Kobieta załkała i przytaknęła.
- Widziałam jak Jean-Pierre wchodzi do środka, by zanieść tacę z jedzeniem. Drzwi były otwarte. Szłam korytarzem. Nagle zamknęły się, więc podbiegłam i próbowałam je otworzyć wszystkimi możliwymi zaklęciami, ale nic nie działało. Wiedziałam, że nie można zostawiać pielęgniarzy z pacjentami przy zamkniętych drzwiach, nie po tym, co się ostatnio stało...
- Co było dalej?
- To było takie...dziwne...oni nie chcą mi uwierzyć - wskazała na uzdrowicieli i zapłakała. - Nie mogłam nic zrobić. Widziałam jak Jean-Pierre rozpina koszulę i kładzie się na podłodze. Klasnął w dłonie, a wtedy...wtedy ten chłopiec rzucił się na niego i wgryzł w jego ciało. Ale nie przypominał siebie, wyglądał jak dziki zwierz! Wbił kły w jego skórę i zaczął ją odrywać, szarpać...
Umilkła, opierając czoło o kolana, ktoś podał jej filiżankę z herbatą. Alaya skinęła jedynie i wróciła do miejsca zbrodni. 
- Panie Panser? Chcę z nim porozmawiać - oświadczyła zdecydowanie.
- Z Felixem? - wytrzeszczył na nią oczy.
- Tak.
- Ale, to jest niebezpieczne!
- Nie boję się - rzuciła mu ostre spojrzenie. Stary czarodziej wstał z ociągnięciem i sięgnął po pęk kluczy do kieszeni kitla. Podeszli do sali obok. Zerknął na nią z niepokojem zanim włożył odpowiedni klucz do zamka i przekręcił go. Uchylił drzwi i wpuścił ją do środka. Chłopiec siedział spokojnie pod ścianą, sprawiając wrażenie zupełnie niewinnego.
- Nic nie powiem przy otwartych drzwiach! - krzyknął nagle. Alaya uśmiechnęła się kpiąco i gestem dłoni wskazała ordynatorowi, by zamknął przejście.
- Nie, nie może pani zostać sama z tym...czymś, ja nie mogę na to...
- Panie Panser! - zawołała.
- Już! - odparł, natychmiast zatrzaskując drzwi. 
Brunetka zaczerpnęła powietrza i usiadła na podłodze, ponieważ w środku nie było ani jednego mebla. Najpewniej dla bezpieczeństwa.
- Teraz ze mną porozmawiasz?
- Może - odpowiedział głosem, który nie mógł być głosem dziecka. Chciał ją przestraszyć, zrobić na niej wrażenie, ale po jej przeżyciach już mało co było w stanie wywrzeć na niej wrażenie.
- Czemu zabiłeś Jean-Pierre'a? - spytała lekko, uśmiechając się delikatnie.
- Poprosił mnie o to.
- Poprosił?
- Przekazał mi swoje myśli. 
- Aha...
- Był taki nieszczęśliwy. Wiesz, że żona go zdradza? - krzyknął nagle, ale posmutniał, widząc, że wcale jego krzyk jej nie przestraszył.
- To straszne - odparła z kpiącym uśmieszkiem.
- Czuł się niekochany. Niedoceniany. Jego cierpienia się skończyły - zachichotał, a jego oczy rozbłysły dziwnym blaskiem.
- A więc pomogłeś mu?
- Spełniłem jego prośbę.
- Lubisz to robić? - zapytała.
- Pomagać? Bardzo.
- Jak? Jak to robisz?
- Och, nie zdradza się tajemnic zawodowych. Wiesz, Alya...tak do ciebie mówił czasami mąż, prawda? Masz taką piękną, gładką skórę...szkoda by było, gdyby została uszkodzona.
Alaya poczuła jak jej serce przyspiesza ze zdenerwowania. Skąd ten dzieciak mógł wiedzieć jak mówił do niej Daniel?! Nie dała jednak niczego po sobie poznać. Patrzyła się na niego nieustannie, przeczuwając, że gdy tylko odwróci wzrok, choćby na sekundę ten rzuci się na nią.
- Lubisz skórę, tak?
- Jest smaczna.
Coś przewróciło się jej w żołądku. Chociaż zjadła lekkostrawną kolację, teraz dopadły ją mdłości. Przełknęła ślinę i pokiwała głową, niby to ze zrozumieniem. 
- Jaka smakuje ci najbardziej?
- Taka jak twoja - oparł marzycielskim głosem. Nie dała się sprowokować.
- Myślałam, że pokażesz mi sztuczkę ze znikającą kredką? - zapytała z drwiną w głosie, która wcale mu się nie spodobała.
- Nie. Mam lepszy plan.
- Rozumiem.
Wstała, bardzo powoli, nie spuszczając wzroku z chłopca. Cofnęła się o krok. Panser odebrał to jako znak i natychmiast otworzył z powrotem drzwi. Szybko wyszła i oparła się o ścianę, oddychając głęboko.
- Ten wzrok...jak zło. Czyste zło - mruknął lekarz spoglądając na chłopca przez szybę. Potem spojrzał na nią. - Nic pani nie jest?
- Nie, usłyszałam nawet komplement...
- Komplement? - uniósł brwi, nie rozumiejąc, co miała na myśli.
- Taak. Niech nikt tam nie wchodzi, to nie jest dziecko - powiedziała twardo, prostując się.
- Nie dziecko? A kto?
- Nie wiem, ale proszę mi wierzyć, to nie jest człowiek. Powiedział, że smakuje mu skóra, znowu coś o tym, że pomógł, że pomógł Jean-Pierre'owi... Nie mam pojęcia co to za istota, ale to nie jest człowiek.
- To musi być jakaś choroba, której...
- Panie Panser! Nie wiem jakim sposobem to coś przybrało ludzką postać, ale to z pewnością nie jest człowiek. Niech lepiej pan poleci ludziom z dochodzeniówki, żeby poszukali prawdziwego Felixa, o ile żyje, w co bardzo wątpię - Ordynator słuchał jej uważnie, przytaknął i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zrezygnował. Po chwili odszedł, coś cicho do siebie mrucząc, najpewniej poszukać wezwanych aurorów z Ministerstwa.
Alaya szybko udała się do swojego gabinetu. Chciała jak najszybciej napić się czegoś ciepłego, uspokoić i na spokojnie wszystko przemyśleć. Właśnie kładła dłoń na klamce, gdy ktoś ją zawołał.
- Pani Sauvage! Jakiś auror z angielskiego Ministerstwa chce z panią rozmawiać - powiedziała jedna z pielęgniarek. - Wpuścić?
- Dobrze, dobrze - odparła od niechcenia. 

Po chwili zza rogu wyszedł wysoki blondyn odziany w markowy, czarny garnitur. Przewróciła oczami z niedowierzania. To wszystko robiło się już komiczne, nie dość, że ten wypadek to teraz jeszcze...
- Mark - powitała go bezbarwnie. Wyglądał nieco inaczej. Jakby był czymś przygnębiony.
- Cześć - uśmiechnął się czarująco.
- Od kiedy to potrzebujesz pozwolenia, żeby gdzieś wejść? - syknęła, mierząc go spojrzeniem.
- Cóż...możemy porozmawiać? - spytał. Uniosła brwi. Miała ochotę uszczypnąć się, by sprawdzić czy to przypadkiem nie jest jakiś sen. Wzruszyła ramionami i wpuściła go do gabinetu. Odwiesiła fartuch na stojak i podeszła do kredensu, z którego wyjęła ulubiony kubek i torebkę herbaty. Zalała ją wodą, którą podgrzała zaklęciem.
- Rozmawiać? - powtórzyła, upijając łyk ciepłego napoju. - Dzisiaj nie przyszedłeś mi grozić i straszyć? - zakpiła siadając na skórzanej sofie.
- Nie - odparł, przygryzając usta.
- Więc o co ci znowu chodzi? Streszczaj się bo nie mam czasu na twoje gierki - warknęła, posyłając mu wrogie spojrzenie.
- Przyszedłem, żeby powiedzieć ci prawdę - oznajmił spokojnym tonem, patrząc na nią ciepło.
- Słucham? - odparła, krztusząc się.
- Ładnie ci w zieleni...- mruknął wskazując na jej sweterek. 'Zwariowałam, to już' pomyślała gorzko.
- Powiedzieć mi prawdę...teraz? Dlaczego własnie teraz? 
- Teraz mi na to pozwolili.
- Dlaczego? Najpierw mnie nachodzisz, straszysz, grozisz mi, a teraz przychodzisz sobie ot tak, porozmawiać? Powiedzieć prawdę? - mówiła, kręcąc głową z niedowierzaniem. Dent skrzywił się lekko. - Auror z angielskiego Ministerstwa? W co ty grasz?
- Jestem tylko pionkiem - szepnął. - I tak, zostałem aurorem, ale mam znacznie większe ambicje...zamierzam potem kandydować na prokuratora.
- Cudownie. Pionkiem? Może jestem dziwna, ale za cholerę nic z tego nie rozumiem - powiedziała oschle. Westchnął.
- Nie chciałem cię straszyć, naprawdę. Ale musiałem. Musiałem to zrobić.
- Chwila, stop! - zawołała. Upiła jeszcze łyk herbaty i odstawiła kubek. Splotła dłonie na podołku i wyprostowała się. - Dlaczego mi to mówisz? Skąd mam mieć pewność, że to nie jest tylko kolejna gierka?
- Kocham cię - powiedział cicho. Zamrugała szybko.
- Słucham?
- Wiem, że moje słowa wydają ci się być zupełnie niegodne zaufania, ale...nigdy nie byłem bardziej szczery niż jestem teraz. Kocham cię. Nie chciałem cię przestraszyć, ale to nie była moja decyzja. Nie mogłem inaczej - oparł się bezwładnie o oparcie fotela i założył nogę na nogę. Ala uszczypnęła się i zdziwiła, że to jednak nie jest sen.
- Słucham? - powtórzyła po raz kolejny, nie będąc w stanie wymówić nic innego. Mark wziął głęboki oddech.
- Pozwól, że zacznę od samego początku. Wiele wieków temu, w Rzymie...
Mówił bardzo długo. Na początku Alaya niewiele rozumiała z jego słów, ale z każdym kolejnym zdaniem miała wrażenie, jakby kolejne puzzle łączyły się w całość. Teraz wszystko było już jasne. I tak przerażające. Nie mogła sobie wyobrazić, by sytuacja była poważniejsza i bardziej skomplikowana. Była doskonałym psychologiem i psychiatrą, nie potrzebowała nawet leglimencji, którą można było oszukać, by móc ocenić gdy ktoś kłamie, a kiedy mówi prawdę. Wiedziała, że teraz Mark mówił najprawdziwszą prawdę. Jej uczucia zupełnie się zmieniły. Teraz nie widziała przed sobą psychopaty, człowieka zdolnego do wszystkiego.  Po jej niezdrowo bladych policzkach spływały łzy. Zakryła usta dłonią. A więc wreszcie wszystko jest jasne. Teraz już wiedziała, co miał na myśli ten, kto powiedział, że niewiedza bywa błogosławieństwem.
- Proszę, nie płacz - powiedział, wstając i podchodząc do niej. Również wstała.
- Jak mogę nie płakać? Mark, wyobrażasz sobie jak ja się teraz czuje? - spytała. Otarł delikatnie jej policzek.
- Chciałem, żebyś wiedziała, jak do tego wszystkiego doszło, co się teraz dzieje, żeby się nie bała - powiedział odsuwając się trochę, nie chcąc być zbyt natarczywym.
- Wiem i boję się jeszcze bardziej. Tylko, że nie ciebie...- jęknęła.
- Przepraszam. 
- Ale za co?! - zawołała, kręcąc głową. Westchnął. - Przecież to nie twoja wina...
- Uczestniczę w tym. Nie mam wyjścia. Nie chciałem tylko, żebyś się mnie bała. Chciałem, byś wiedziała, że kocham cię od dnia, kiedy cię zobaczyłem pierwszy raz, jeszcze zanim byłaś z Danielem...
- On też jest w to zamieszany? - spytała ze strachem.
- Nie. Jeszcze nie.
- Och...ale co będzie dalej? 
- Cokolwiek się stanie, ty jesteś całkowicie bezpieczna - powiedział, a kąciki jego ust uniosły się lekko. Alaya zrobiła krok w jego stronę.
- Nie znajduję słów, jakimi mogłabym ci podziękować.
- Kocham cię i nie pozwolę by stała ci się krzywda - oparł. Spuścił wzrok. - Ale to nic nie zmienia, prawda? 
- Ja...- zawahała się. Potarła zapłakane oczy. - Przykro mi, ja...
- Kochasz Daniela, wiem - dokończył za nią. - Czy mogę...? - Rozchylił lekko ramiona, brunetka podeszła do niego, przytulił ją mocno, a po chwili delikatnie odepchnął od siebie.
- Dziękuję - szepnęła. - Jest coś, co mogę zrobić?
- To musi pozostać między nami. Stawka jest zbyt wysoka. Pozwolili mi powiedzieć tobie, a to już i tak jest bardzo dużo. Dlatego nie możesz nikomu o tym powiedzieć, a zwłaszcza Danielowi. Skontaktują się z nim sami w pewnym momencie.
- Oczywiście. Rozumiem. Poza tym i tak nie rozmawiam z Danielem...- mruknęła.
- Jeszcze. To kwestia kilku miesięcy...- oświadczył. Spojrzała na niego z zaskoczeniem. - Zawsze skrycie chciałaś, żeby cię odnalazł, prawda? Żeby połączył w całość wszystkie te oczywiste elementy...cóż. Trochę długo mu to zajęło, ale według moich informacji jest blisko celu.
- Masz rację, myślałam, że zauważy, że...uh...szkoda słów... - przerwała z rezygnacją. Mark chwycił jej dłoń i pocałował ją lekko, a następnie podszedł do drzwi. Odwrócił się jeszcze przez ramię.
- Tylko tym razem nie pozwól się tak traktować...nie pozwól się lekceważyć i okłamywać. - Skinęła mu. Otworzył drzwi.
- Mark!
- Tak?
- Dziękuję - szepnęła. Uśmiechnął się lekko i zamknął za sobą cicho drzwi.


                                                     

Harry uśmiechnął się ujmując w rękę dłoń Luny. Siedzieli właśnie nad brzegiem jeziora, obserwując jak Hardodziób brodzi w płytkiej wodzie wypatrując ryb. Na ciemnym już niebie jaśniała zorza polarna. Niesamowite zjawisko, pomyślał. Zerkając na siedzącą obok niego blondynką przyszło mu na myśl, iż jest równie zachwycająca. Delikatne blond fale okalały jej bladą, gładką twarz. Na kształtnych ustach błąkał się uśmiech, a powieki pozostawały od kilku minut lekko przymknięte. Jej niebieska sukienka połyskiwała w słabym świetle, na tle śnieżnego puchu. Powietrze wydawało się być rozrzedzone, tak niematerialne, chłopiec miał wrażenie, że każdy oddech wymaga jego świadomego wysiłku. Poczuł wzbierającą w nim odwagę. Od jakiegoś czasu próbował zebrać się w sobie, ale dopiero teraz, gdy byli tutaj sami, zaczęły opuszczać go zdenerwowanie i nieśmiałość. Przysunął się do niej. Prawdopodobnie było to spowodowane jej wyjątkową wrażliwością, wyczuła jego zamiar i uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę i otwierając szerzej oczy. Oblizała usta. Harry uniósł rękę i pogładził ją lekko po policzku, Odwróciła się w jego stronę. Spoglądając w jej jasnoniebieskie oczy miał wrażenie jakby tracił kontakt rzeczywistością. Nigdy nie przypuszczał, że preludium takich chwil przypomina poniekąd pantomimę. Grę spojrzeń, w której wystarczy jeden nieuważny ruch by zburzyć cały nastrój. Nie dał po sobie poznać, jak bardzo zirytowała go nagła chęć ziewnięcia. Z całych sił się powstrzymywał, aż w końcu zdradziecka potrzeba nieposłusznego organizmu minęła.Uchylił wargi i wciągnął powietrze, prawie czując jak przenika do jego płuc. Ostatnią myślą nad którą się skupił, była ta, że teraz już wie, co miał na myśli Snape, mówiąc o oczyszczeniu umysłu. Poznał to cudowne uczucie i pragnął by nie mijało. Dopiero zbierał swoje pierwsze doświadczenia, ale skrępowanie mijało z każdą sekundą. Luna oddychała spokojnie, w milczeniu czekając na jego działania. Jej oczy błyszczały radośnie. Jej spokój dodał mu pewności siebie. Przeczuwał, że czegokolwiek nie zrobi, nie zostanie źle odebrany. Ponownie oblizała usta i uchyliła je na kilka milimetrów. Jakby na zachętę. Jej ręka uniosła się w troszkę niepewnym, trzepotliwym geście do jego czoła i odsunęła kosmyk czarnych włosów przykrywający cienką bliznę. Uderzył go zapach jej perfum. Piękny. Przypominał mu polne kwiaty, jak maki. A może bardziej tulipany. Wyczuł też nutę konwalii. Zapach wiosny. Tak niesamowicie kontrastujący z otaczającą ich zimą. Pochylił się. Powoli, ostrożnie. Wciąż z podświadomym lękiem. Ona uniosła się lekko wciąż wpatrując się w jego zielone oczy. Po chwili zetknęli się czubkami nosów. Wiatr wzmógł się. Rozwiał jej długie blond włosy i sprawił, że na ich cerę wstąpiła gęsia skórka. Jednak uczucie zimna należało do tych dziwnie przyjemnych, które w założeniu wcale przyjemne być nie powinny. Można by rzec, że dzięki temu zimnu Harry czuł intensywniej. Pochylił się jeszcze odrobinę i przekrzywił głowę, przymykając powieki. Nie widział już jej oczu, ale czuł jej trochę przyspieszony, ale nadal kojący oddech. Przejechała delikatnie górnymi zębami po dolnej wardze. Myśli były gdzieś daleko, cała pamięć, wszystkie jego zmartwienie wydawały się uciec i schować woddali, by nie przeszkadzać mu w tak ważnym dla niego momencie. Zbliżył swoje usta do jej ust. Znów powoli. Z początku tylko delikatnie zetknęły się ze sobą. Odsunął je prawie natychmiast na zaledwie kilka centymetrów. Luna nie poruszała się, ale w tym swoim bezruchu nie wydawała się być oziębła czy niewzruszona. Zupełnie przeciwnie. Czuł ciepło od niej bijące, które sprawiało, że nie bał się. Ponownie przyłożył swoje usta do jej usta, tym razem przytrzymując je w takiej pozycji dłużej. Zadrżał lekko, jakby serce podeszło mu do gardła z emocji. Delikatnie wysunął język i przyłożył go do jej ust. Luna odnalazła jego rękę i wsunęła w nią swoją dłoń. Uchyliła lekko usta pozwalając by jego język wsunął się przez nie jak wąż przez wąską szczelinę do środka. Przejechał nim po miękkim dnie jamy ustnej, a po chwili poczuł i jej język. Napięty i silny. Harry uniósł się, by jeszcze bardziej się do niej zbliżyć. Wplótł dłoń w jej puszyste włosy i przysunął mocniej do siebie. Całkiem do niego przylgnęła. Całowali się w ten sposób przez kilka przyjemnych minut. Potem jednocześnie, jakby w tej samej chwili oboje poczuli potrzebę zaczerpnięcia powietrza, rozłączyli swoje usta. Harry nie otwierał oczu. Czuł jak Luna opada lekko, obejmując go za szyję i układając głowę na jego torsie. Pomimo przejmującego zimna i nie tak znowu grubej warstwy ubrań zrobiło  mu się gorąco. Przytulił ją delikatnie, wdychając cudowny zapach. Wraz z poczuciem rzeczywistości wróciła zdolność myślenia. Czy powinien coś powiedzieć? Jeżeli tak, to cóż takiego? Że nie przypuszczał, że to może być tak przyjemne? Że według niego pięknie wyglądała w tej niebieskiej sukience i granatowym płaszczu? Że podobał mu się zapach jej perfum? Coś mokrego kapnęło na jego twarz i dopiero po paru sekundach zorientował się, że to krople deszczu. A może powinien powiedzieć coś o tym, że jest teraz jedyną osobą przy której czuł się tak spokojnie? Żadna z tych opcji nie wydawała mu się odpowiednia i myślach zaczynał już panikować. Usłyszawszy jej ciche westchnienie uspokoił się. Luna nie była dziewczyną,  która zwracała uwagę na sztuczne formułki, nawet gdy dyktowane były prawdziwymi uczuciami. Cisza jest dobra, pomyślał. Nie potrzebowali słów, by doskonale się porozumieć. Deszcz zaczął padać coraz intensywniej i Harry'emu przyszło na myśl, że niedługo będą musieli iść już do zamku, jeżeli nie chcieli spóźnić się na zebranie u dyrektora.
- Czyż to nie piękne? - szepnęła. 
Cicho, ale w jej głosie można było wyczuć radość. Otworzył oczy. Nie wiedział czy mówi o zorzy polarnej czy o pocałunku. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że słowa te odnoszą się do obu z tych rzeczy. Odsunęła się od niego, odwróciła i uśmiechnęła pogodnie, sprawiając, że i on się uśmiechnął. Patrzyli tak na siebie przez moment. Luna wstała i uniosła twarz do nieba, jakby rozkoszując się deszczem, który powoli zamieniał się w ulewę. Harry również wstał, otrzepał najpierw ją, a potem siebie ze śniegu. Gwizdnął, by przywołać hipogryfa. Jedną ręką chwycił uprząż Hardodzioba, a drugą jej rękę. Wymienili spojrzenia i ruszyli powoli w stronę chatki Hagrida. 
Półolbrzym własnie wychodził z izby, gdy się zbliżali. Przejął od nich hipogryfa, którego pozostawili z czekającym na niego posiłkiem, a sami udali się we trójkę do zamku.
- Widziałeś zorze, Hagridzie? - zagadał go Harry, zaskoczony marzycielskim brzmieniem swojego głosy, o które sam by się nie podejrzewał. Rubeus zerknął najpierw na niego, a potem na Krukonkę, jakby domyślając się, co się święci. Jego niewielkie, ciemne oczy rozbłysły.
- To to na niebie? Ładne, ale jakoś nie mam głowy do podziwiania widoczków - mruknął, przyspieszając kroku.
- Piękna - powiedział cicho brunet. 
- Tak, tak...Harry? - Hagrid zmierzył go taksującym spojrzeniem.
- Hm? 
- Wiesz, że idziemy teraz na zebranie Zakonu? Powinieneś być przytomny - powiedział, siląc się, by jego głos nie brzmiał wesoło, ale Harry zbyt dobrze go już znał.
- Ależ ja jestem całkowicie przytomny - odparł lekko, a Luna zachichotała.
- Nie powiedziałbym - rzekł Hagrid, jednak na tyle cicho, że nie usłyszeli go.

Nie mówili już nic więcej dopóki nie doszli aż pod drzwi dyrektora. Hagrid otworzył drzwi, ale w tej samej chwili usłyszeli szybkie kroki i głośne krzyki.
- Mogłabyś przestać być na mnie obrażona?! - Harry rozpoznał głos Rona i zmarszczył brwi. Rubeus zniknął wchodząc do środka, ale Gryfon i Luna stali nieruchomo, nasłuchując.
- Ja?!  Jak śmiesz tak mówić, po tym co do mnie powiedziałeś?! - Ten rozgniewany głos z pewnością należał do Hermiony.
- Och, daj spokój...
- To ty daj spokój i zamilcz wreszcie! Lepiej milczeć i wydawać się idiotą niż się odezwać i rozwiać wątpliwości. Chociaż jeżeli o ciebie chodzi to chyba nikt nie ma już żadnych wątpliwości - krzyknęła.Wbiegła na szczyt schodów, a tuż za nią Ron, ze znudzoną i zbolałą twarzą.  - Harry! - zawołała dostrzegając go i jego specyficzną minę. - Nic ci nie jest?
- Mi? Skądże. Nigdy nie czułem się lepiej - odpowiedział, całkiem zgodnie z prawdą. Hermiona wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Luną i uśmiechnęła się lekko. - To z wami coś się znowu dzieje, tak?
- Spytaj Ronalda - warknęła. Otworzyła z rozmachem drzwi i pociągnęła ze sobą Lunę. Weszły do środka, pozostawiając chłopców samych.
- Coś ty znowu zrobił? - spytał rudego przyjaciela.
- To wszystko jej wina! - jęknął.
- No na pewno - mruknął Harry, krzywiąc się. 
- Serio! Powiedziałem tylko prawdę, a ona nazwała mnie niewychowanym i niereformowalnym chamem!
- No i pewnie miała rację - burknął, spoglądając na Rona spode łba.
- I ty, Brutusie, przeciwko mnie? - powiedział Weasley, cytując Juliusz Cezara. Na Harrym nie zrobiło to jednak wrażenia. Pokręcił tylko głową. Nie miał ochoty słuchać nowych bzdur. Nie zamierzał pozwolić, by przez Ronalda cały jego nastrój pękł jak bańka mydlana.
- Będzie lepiej jak już nic nie powiesz - szepnął.
Nie czekając na reakcję Weasleya, szarpnął za klamkę i wkroczył go gabinetu, a rudowłosy, chcąc nie chcąc, powlókł się za nim. W środku panowała ponura atmosfera. Przy długim, drewnianym stole siedzieli nauczyciele, kilkunastu członków Zakonu. Harry rozpoznał Remusa Lupina, siedzącą obok niego z tajemniczym uśmiechem Nimfadorę Tonks, Kingsleya, Alastora Moody'ego, ale i również Artura i Molly Weasleyów. Fred i George rozmawiali cicho. Dumbledore stał na przedzie przeglądając jakąś mapę. Uniósł wzrok znad okularów-połówek i skinął głową na widok Harry'ego. 
- Siadaj, Potter - powiedziała Minerva McGonagall, ponaglając go gestem dłoni. Harry zajął miejsce najbardziej oddalone od dyrektora, obok Hermiony. - Weasley, ruszże się!
Ron poczłapał i usiadł pomiędzy Ginny a swoją matką, po przeciwnej stronie stołu. Jedyną osobą, która nie siedziała przy stole był Sauvage. Stał spokojnie przy otwartym na oścież oknie. Obracał w dłoni różdżkę, jakby cała ta powaga zebranych zupełnie go nie dotyczyła. Odwrócił się przez ramię i posłał Harry'emu i Hermionie pogodny uśmiech. Dyrektor odchrząknął, chcąc zacząć przemówienie, ale wtedy drzwi ponownie się otworzyły, a przez nie wkroczył dumnym krokiem Gilderoy Lockhart. Ubrany był w granatową, odświętną szatę i uśmiechał się rozkosznie.
- Spóźniłem się? - spytał.
- Ależ nie, Gilderoy - powiedział Drops, który się go spodziewał, wskazał mu miejsce przy stole. 
Na widok dawnego nauczyciela Obrony przed Czarną Magią Harry wytrzeszczył oczy, Ron zrobił głupią minę, która nie odbiegała zbytnio od jego normalnego wyrazu twarzy. Nie tylko oni byli zdziwieni. Profesor McGonagall uniosła brwi i ścisnęła usta w wąską linijkę, najwyraźniej powstrzymując się od komentarza. Albus ponownie odchrząknął.
- Skoro brakuje tylko Severusa, myślę, że możemy już rozpocząć - zaczął poważnym, surowym tonem. - Chciałem was tutaj wszystkich zebrać by ogłosić ważną rzecz, przydzielić zadania - tutaj wszyscy popatrzyli po sobie. - Lord Voldemort powrócił - powiedział, a słowa te spowodowały syknięcie i skrzywienie się prawie wszystkich obecnych. - Musimy zacząć działać. 
- Dyrektorze, - przerwała mu pani Weasley - to jeszcze dzieci...- jęknęła.
- Za Rona i Ginny rzeczywiście odpowiadasz, ale Fred oraz George są już pełnoletni, a pozostali uczniowie nie są twoimi dziećmi, Molly. Nie zachowuj się więc tak, jakby byli. Harry czy jesteś gotowy by współpracować z Zakonem?
- Tak - odparł zdecydowanie.
- Wiedziałem, że na ciebie mogę liczyć. Panno Granger? - Hermiona skinęła. - Panno Lovegood? 
- Oczywiście - powiedziała Luna, zerkając w stronę Harry'ego, który też na nią spojrzał.
- Świetnie. Panie Longbottom?
- T-tak...babcia będzie zadowolona.
- Nie wątpię. Fred, George?
- Chęci, zwarci, gotowi! - wykrzyknęli jednocześnie.
- Dziękuję wam. To naprawdę wiele znaczy. Przechodząc do rzeczy...
- A ja? - odezwał się Gilderoy, nieco urażonym tonem.
- A ty, mój drogi, siedź na razie spokojnie, też się będziesz mógł wykazać. Otóż, bardzo bym chciał Neville, byś od teraz pomagał profesor Sprout. Jesteś uzdolniony w Zielarstwie, a i roślin będziemy potrzebować bardzo wiele. Pani profesor będzie ciebie też dodatkowo uczyć w tym zakresie - zwrócił się do chłopca, który z chęcią przytaknął.
- Z wielką chęcią, dyrektorze.
- Doskonale. Luno, chciałbym abyś starała się jeszcze wnikliwiej obserwować wszystko to, co niezwykłe. Masz talent do widzenia tego, czego inni nie potrafią dostrzec. Wszelkie poszlaki, jakie zbiera twój ojciec do  Żonglera, wszystko co dziwne. Chcę o tym być informowany w pierwszej kolejności.
- Dobrze - odparła pogodnie.
- Ginny, do ciebie mam specyficzną prośbę. Chcę, żebyś postarała się nawiązać jak najwięcej znajomości wśród dziewcząt na różnych rocznikach. Masz być takimi Uszami Dalekiego Zasięgu. Być wszędzie, znać wszystkie plotki. To chyba nie jest niebezpieczne, prawda, Molly?
- Faktycznie...
- Nie ma problemu, panie profesorze - oznajmiła rudowłosa.
- Dziękuję. Ron, prosiłbym i ciebie o staranną obserwację uczniów. Wszelkie podejrzane zachowania.
- Dobrze... - burknął. Albus mierzył go przez chwilę, odchrząknął.
- Hermiono...do ciebie nie mam żadnej konkretnej prośby, prócz tego, byś dalej pracowała tak rzetelnie, jak zawsze. Harry, przykładasz się do oklumencji?
- Tak - powiedział brunet. Oparł łokcie na stole i rzucił Dropsowi nieprzyjazne spojrzenie.
- Dobrze, to bardzo,bardzo ważne. Remus jest naszą wtyczką w środowisku wilkołaków, Tonks, Kingsley i Artur oczywiście w Ministerstwie, Moody pomaga na wszystkich frontach. Hagrid wraz z Madame Maxmie za kilka dni wyjedzie do olbrzymów, prowadzić rozmowy. Jeżeli będzie jakakolwiek sytuacja, w której nie będziecie wiedzieli co robić, a mnie nie będzie, ani profesor McGongall, zwracajcie się do Daniela. Severus jest naszym szpiegiem w obozie Śmierciożerców, wykonuje najbardziej niebezpieczną i...
- Najbardziej niewdzięczną - wtrącił Daniel. Drops zignorował go.
- Ehkem. Najbardziej niebezpieczną pracę, a więc nie zawracajcie mu głowy bez ważnego powodu. Ah, Fred, George, czy moglibyście produkować więcej niż teraz? Trzy razy tyle?
- Nie da rady...
- Musimy ograniczać wydatki i...
- O fundusze się nie martwcie, dostarczę wszystko, czego wam będzie potrzeba - zapewnił, zdejmując okulary-połówki i splatając dłonie.
- W takim razie...
- ...nie ma sprawy.
- Idealnie.
- Można zamknąć okno, strasznie tu zimno? - spytała Nimfadora. Albus pokręcił głową.
- Czekamy na Severusa. Ma przynieść nowe informacje.
- Zamierza wdrapać się do środka przez okno? - zakpił Ronald. Artur posłał mu karcące spojrzenie.
- Wlecieć - poprawił go Daniel.
- Czemu nie ma go tak długo, Dan? - warknął zniecierpliwiony dyrektor. Sauvage skrzywił się, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż własnie rozbłysły płomienie dyrektorskiego kominka, a w nich stanął Horacy Slughorn. Jego pidżama była podarta i nadpalona. Policzki były zaczerwienione, ciężko dyszał.
- Albusie! Tragedia! - krzyknął, wyskakując z kominka i osuwając się na podłogę. Lupin podbiegł do niego i pomógł usiąść na jednym z foteli.
- Horacy, na litość Merlina, co się stało? - zapytał, wyraźnie zaniepokojony. Artur podał czarodziejowi szklankę z wodą, którą ten od razu opróżnił.
- Dotarł tutaj Severus? - spytał drżącym głosem.
- Severus?
- Uratował mi życie!
- Co takiego? - zdziwił się Albus.
- Spałem sobie spokojnie, aż tu nagle trzask. Wstałem, a ktoś uderzył mnie w twarz, potem zgasło światło, prawie nic nie było widać. Usłyszałem jakieś krzyki w oddali, ktoś rozniecił ogień. Śmierciożercy. Rozpanoszyli się po całym miasteczku. Próbowałem się ukryć, ale na darmo. Było okropnie ciemno. Rozpoznałem Severusa, już miałem się do niego odezwać, kiedy jakiś inny drań wymierzył zaklęcie prosto we mnie. Wtedy Severus wepchnął mnie do kominka, a zaklęcie trafiło w niego...
Harry wstał, Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk. Dumbledore pokiwał powoli głową i zerknął na Daniela. Kiedy Harry spojrzał na przyjaciółkę, zobaczył łzy w jej oczach. 
- Słyszałeś formułę zaklęcia? - spytał dyrektor Horacego.
- Nie...tylko promień...z-zielony...- odpowiedział cicho. Daniel obrócił się w stronę okna, wypatrując przyjaciela. 
- Ale przecież to nie mogło być, on na pewno nie...- wyszeptała Minerva.
- Jeżeli dał się zabić, to przysięgam, znajdę go i zabiję ponownie - mruknął Sauvage. 
Harry skrzywił się słysząc tak dziwną logikę, ale rozumiał, że Daniel na swój sposób mówi, że nic nie mogło mu się stać. Szatyn stanął przy okiennicy, nerwowo zaciskając dłonie. Przez kilka przedłużających się w nieskończoność minut nikt nie był w stanie wydać z siebie dźwięku. Potem usłyszeli westchnienie ulgi Daniela, osunął się, by zrobić miejsce nadlatującemu Snape'owi. Wszyscy, bez wyjątku, wpatrywali się w jeden punkt. Harry sam miał ochotę odetchnąć z ulgą, gdy dojrzał zbliżający się, niewielki, czarny kształt.  Nie rozumiał, co się dzieje, gdy zobaczył przerażoną minę Daniela. Czarny nietoperz wleciał chwiejnie do środka, pyknęło i chłopak już wiedział, co tak przeraziło Sauvage'a. Ginny, Luna i Hermiona krzyknęły, ta ostatnia rzuciła się w stronę Snape'a, ale Harry przytrzymał ją za szatę. 



Mężczyzna 'wylądował' twarzą do podłogi. Daniel kucnął przy nim i delikatnie przewrócił go na plecy. Harry poczuł jak wnętrzności skręcają mu się boleśnie. Skóra Severusa, zwykle śnieżnobiała, teraz przypomniała szary papier, a sam Snape wyglądał jak wielka czarno-czerwona plama. Jego czarne szaty były podarte, przesiąknięte krwią, a z jego ust nieustannie wypływała krew, tak jakby coś ją wypompowywało z jego organizmu. Horacy spadł z fotela, łapiąc się za pierś i mrucząc coś o swoim biednym sercu, Remus Lupin podbiegł bliżej, ale Moody złapał go za rękaw. Wpatrując się w nieprzytomnego mężczyznę, Harry miał tylko nadzieje, że jeszcze żyje. Sauvage delikatnie zbliżył dłoń do jego szyi, aby wyczuć puls.
- Hermiono! Idź jego gabinetu i weź stamtąd skrzynkę ze składnikami i jeden z kociołków, stoją przy drzwiach, potem udaj się do mojego gabinetu i zabierz Eliksir. Wiesz który! - zawołał, obracając się w ich stronę. Hermiona skinęła i od razu wybiegła z gabinetu.
- Pomogę ci! - krzyknął Harry i wybiegł za nią.
- Pospieszcie się! - zawołał za nimi Sauvage.
Potter miał wrażenie, że biegną kompletnie na oślep. Wyczuł w głosie Daniela panikę, toteż sam nie był w stanie racjonalnie myśleć. Biegł za Hermioną, aż zatrzymali się w lochach. Hermiona przez chwilę stała nieruchomo przed drzwiami gabinetu, a następnie otworzyła je bez problemu. Nie bez powodu Daniel poprosił właśnie ją. Wiedział, że znała hasło. Harry zabrał skrzynkę, a Hermiona chwyciła kociołek. Sprintem udali się piętro wyżej, gdzie Hermiona zniknęła na moment w gabinecie Sauvage'a, a wróciła z pękatą butelką pełną mieniącego się wszystkimi kolorami Eliksirem Życia. Nie zdawali sobie sprawy jak wiele hałasu robili. Żadne z nich nie było zdolne do tego, by cokolwiek powiedzieć. Mijając pokój nauczycielski nie zauważyli niskiej postaci, czającej się w jednym z zaułków. Dolores Umbridge zamierzała udać się do pokoju nauczycielskiego by przygotować sobie ulubioną herbatę, a potem udać się spać.Teraz jednak zmieniła nieco plan. Weszła do środka pomieszczenia, kiedy Harry i Hermiona znikli jej z oczu. Czuła, że coś się działo. A skoro coś się działo, należy powiadomić Korneliusza. Wyjęła swoją ulubioną filiżankę, swoją ulubioną torebkę herbaty. W szafce dostrzegła też buteleczkę z różowym płyn, który wzięła za słodzik. Na jej żabie usta wpełzł okropny uśmieszek.
Wpadając do gabinetu dyrektora rzucili się w stronę Snape i Sauvage. Sytuacja była tak poważna, że nawet Gilderoy nie powiedział ani słowa o sowich rzekomych talentach uzdrowicielskich. Kałuża krwi powiększała się z każdą sekundą. Nie sądził, że organizm człowiek jest w stanie pomieścić tyle krwi. Hermiona usiadła przy Danielu, a ten natychmiast podłożył ogień pod kociołek i zaczął z niesamowitą prędkością przygotowywać składniki. Patrząc jak kroi rzepę tasmańską Harry miał wrażenie, że z taką nieostrożnością zaraz poucina sobie palce.  Kucnął za Hermioną, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy mężczyzny, którego kiedyś tak nienawidził, a który teraz umierał na jego oczach.
- Co mu jest? - spytała pani Weasley.
- Nie masz oczu? Wygląda jak wysuszona śliwka. - warknął Moody. - Sauvage, daj sobie spokój, nie zwrócisz mu życia.
- Ja go nie zwracam, ja je chce podtrzymać! - krzyknął Daniel.
- Ale...co się w ogóle stało, co to za zaklęcie? - spytał słabym głosem pan Weasley.
- Nie wiem konkretnie, ale zadziałało tak, jakby ktoś zastosował  sto razy silniejszą Sectumsemprę, tyle, że od wewnątrz... - Luna wydała z siebie głuchy jęk, kątem oka Harry dostrzegł jak Ginny osuwa się, mdlejąc, w ostatniej chwili złapana przez matkę.
- To znaczy? - dopytał niezbyt wzruszonym tonem Ron.
- Zmiażdżyło, zgniotło wszystkie wnętrzności, przerwało rdzeń kręgowy i nie wiem jak, ale wypompowuje całą krew - odparł mieszając energicznie w bulgoczącym kociołku. Hermiona oddychała głęboko, a po jej policzkach spływały łzy.
- Co to jest? - burknął Alastor, wskazując na zawartość kociołka.
- Eliksir, który odbuduje rdzeń.
- Ty idioto! Co ci to da?! Bez krwi, mózg nie może...
- Po podaniu eliksir utrzymuje mózg w całkowitej sprawności przez piętnaście minut. Nawet bez krwi - odparł i zerknął z niepokojem na zegar. Z ust Severusa cały czas wypływała krew. - Hermiono, mogłabyś  zata...
Nie musiał nawet kończyć słowa, w lot zrozumiała co ma na myśli i przyłożyła dłoń do ust Snape'a, by zatrzymać chociaż trochę falę krwi. Mikstura w kociołku zasyczała. Daniel przelał ją do butelki, Gryfonka odsunęła rękę, by ten mógł wlać zawartość Severusowi do ust, przyłożyła z powrotem, gdy tylko skończył.
-Świetnie, załatwiłeś mu piętnaście minut życia. To nadal nic nie zmienia, Daniel - mówił dalej Moody - Żeby go uratować musiałbyś mu ręcznie wpompować ponad cztery litry krwi...
- Właśnie to zamierzam zrobić - oświadczył twardo. - Harry, podaj mi inny nóż! 
Potter sięgnął po jeden ze srebrnych noży, leżących na stoliku nieopodal niego, razem z innymi sztućcami pięknej zastawy. Bez słowa podał mu go. Daniel kilkoma wprawnymi ruchami rozerwał szaty Severusa. Jego ciało wyglądało jak jedna, krwawa rana.
- Czy mogę coś zrobić? - spytał chłopak.
- Umiesz przygotować Eliksir Milkski?
- Tak!
- To proszę, zrób go - opowiedział mu Daniel i zbliżył nóż do miejsca, w którym znajdowała się aorta.
- Chyba nie zamierzasz...- zaczęła pani Weasley.
- Wiem co robię! - krzyknął. 
Harry zajął się przygotowywaniem składników, robił to najszybciej i najstaranniej jak tylko umiał. Nie był w stanie obserwować co robią inni, ale wiedział, że prawie wszyscy wpatrują się w niemym przerażeniu w tę scenę. Dan szepnął coś o tym, że osoby o słabych nerwach powinny odwrócić wzrok. Hermiona wciąż cicho płakała, trzymając dłoń na ustach Severusa. Ciężko oddychała.
- Spokojnie - zwrócił się do niej. - Nie pozwolę mu umrzeć.
Zbliżył ostrze do skóry, zerknął na zegarek i pamiętając o tym, że ma tylko piętnaście minut mocno nacisnął. Uczynił tak kilkukrotnie, by zrobić dostęp do głównej tętnicy. Severus musiał rzeczywiście być już prawie pozbawiony krwi, skoro nowo utworzona rana nie krwawiła. Nie miała już czym. Daniel wykonał nacięcie na tętnicy, potem wyjął z przyniesionej torby jakąś delikatną, cienką rurkę, którą ostrożnie umieścił przy wlocie do aorty.
- Skąd weźmiesz tyle litrów krwi o odpowiedniej grupie? - spytał Moody, dla którego cała sprawa była już przegrana. Sauvage spojrzał na niego.
- Mamy tę samą grupę - odparł. Moody, Kingsley i kilku innych wytrzeszczyło na niego oczy. Teraz szatyn przyłożył nóż do swojego nadgarstka, wbił je mocno i przejechał nim aż do zgięcia w łokciu. Hermiona pisnęła  i zacisnęła na moment zapłakane oczy. Natychmiast zaczął okropnie krwawić, ale nawet się nie skrzywił. Przyłożył drugi koniec rurki do swojej rany, a przez nią krew od razu popłynęła do miejsce, które tak bardzo jej wtedy potrzebowało.
- Jeżeli przetoczysz mu cztery litry krwi to zostaną ci dwa i sam nie przeżyjesz - warknął Moody. Daniel nie odpowiedział, posłał mu tylko wymowne spojrzenie, a wolną ręką zaczął wrzucać do kociołka kolejne ingrediencje. - Co to za grupa?
- Zero - odparł cicho Daniel.
- Ktoś jeszcze ma grupę zero? - rzucił pytanie w przestrzeń. 
- Ja! - zawołał Harry, który właśnie skończył przygotowywać Eliksir Milkski. Przysunął się do Daniela, który popatrzył na niego niepewnie.
- No chyba sobie żartujesz, Harry! - burknął Ron, ale od razu oberwał za to po głowie od matki.
- Nic mi nie będzie, naprawdę nie musisz - szepnął do niego Sauvage. Potter pokręcił głową.
- Chcę - odparł.
Przez kilka minut siedzieli wszyscy w ciszy, którą przerywał jedynie cichy szloch Hermiony i coraz bardziej nieregularny oddech Daniela. 
- No już, Sauvage, bo się całkiem wypatroszysz - powiedział Alastor, gdy cera Dana przybrała prawie siny odcień, a on sam wyglądał, jakby miał za moment zemdleć.- Dawaj łapę, Potter - nakazał, podchodząc do niego.
Obserwując jak Daniel owija  rękę w bandaż, a  Harry pozwala sobie rozciąć przedramię Remus myślał o tym, że ma nieodparte wrażenie, że coś mu się tu nie zgadza. I nie chodziło tutaj o wręcz nieprawdopodobną  walkę o życie Severusa, ale o właśnie krew. Zdziwił się, że Harry ma tę samą grupę krwi, co Snape, ale jeszcze bardziej zdziwiło go, że jest to akurat grupa zero. Był stuprocentowo pewny, że James Potter miał grupę krwi AB...
Gryfon oparł się o stolik za sobą i oddychał głęboko, tak jak mu kazano. Przyglądał się jak Daniel miesza wykonany przez niego eliksir z jakąś inna miksturą, co chwilą spoglądając na zegarek. Kiedy upłynęło kolejne kilka minut, poczuł się słabo. Rurka była tak zaczarowana, że transportowała krew bardzo szybko. 
- Trzy minuty - obwieścił nerwowo Moody.
Sauvage sięgnął po bandaż i błyskawicznie owinął nim przedramię chłopaka, podał mu też fiolkę z jakimś płynem, najprawdopodobniej Eliksirem Witaminowym i polecił natychmiast wypić, co też Harry od razu uczynił. Wyciągnął i odrzucił rurkę, a następnie zaklęciem zlikwidował rozcięcie w tętnicy. Potem znów użył noża by poszerzyć ranę, tak by mógł widzieć całe serce, które, ku przerażaniu Hermiony nie pracowało.
- Hermiono, mogłabyś wyciągnąć ze skrzynki strzykawkę z adrenaliną? - zapytał, patrząc na zegar, który niemiłosiernie odliczał kolejne, cenne sekundy. Dziewczyna szybko wyjęła  strzykawkę i podała mu ją.
- Dwie minuty, strzykawka? To działa? - szepnął Alastor.
- Nawet sobie nie wyobrażasz ile można by zdziałać, łącząc ze sobą osiągnięcia medycyny. Zaklęciem nie możesz tego zrobić, gdyż miejsce jest zbyt uszkodzone, tylko by to pogorszyło.
Daniel pochylił się i przyłożył igłę w miejsce, w które przy każdym skurczu serca uderza strumień krwi. Jednym naciśnięciem wstrzyknął tam całą zawartość i odrzucił ją za siebie. Wykonał dłonią ruch podobny do tego, jaki wykonuje się przy masażu serca, ale o wiele delikatniej.
- Proszę - jęknął cicho. 
- Minuta.
- Mógłbyś się przymknąć? - warknął do Moody'ego. Spojrzał na Severusa - No dalej, jeżeli myślisz, że możesz tak po prostu...to się grubo mylisz...no, proszę...- szepnął, a Harry zadrżał, gdyż znów wyczuł w jego głosie panikę. Daniel nasilił nieco ucisk i przymknął powieki, z których wypłynęły łzy. - Proszę - powtórzył, błagalnym tonem, zerkając na serce. Gryfon miał wrażenie, że jego własne za moment eksploduje ze zdenerwowania. Po jeszcze kilku pełnych napięcia sekundach skurczyło się energicznie, wracając do normalnego trybu pracy. Severus drgnął i zakaszlał, na co Harry odetchnął głęboko. Daniel zbliżył różdżkę, do otwartej rany i wypowiedział cicho zaklęcie, które spowodowało natychmiastowe jej zabliźnienie się. Różdżka wypadła mu z dłoni, a on sam opadł bezwładnie na przesiąknięty krwią dywan.
- Nigdy. Przenigdy. Więcej. Tego. Nie. Rób - wydyszał i zamknął oczy.
- Na brodę Merlina! Zaraz sam tutaj zejdę na zawał - mruknął Horacy. - Nigdy bym sobie nie darował, jakby przeze mnie zginął. Nic mu nie będzie?
- Za jakiś czas - odparł Daniel, nie otwierając oczu. Hermiona odsunęła się i oparła o fotel, również przymykając oczy. Sauvage wstał po chwili. - Dziękuję - powiedział do Harry'ego, który nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Szatyn ukrył twarz w dłoniach, zapominając, że te całe ma we krwi.
Wzrok Harry'ego przykuł Dumbledore. Nie słyszał, żeby dyrektor podczas tej akcji ratunkowej wypowiedział chociażby słowo, żeby próbował pomóc w jakikolwiek sposób. Stał spokojnie w rogu gabinetu wpatrując się w nieprzytomnego Severusa z nieodgadnioną miną, która wydała się Harry'emu cyniczna. Nagle poczuł falę nienawiści do dyrektora. To on sam wysyła Snape'a do Śmierciożerców, a  potem zupełnie nie obchodzi go, że ten walczy o życie. Albus zauważył jego spojrzenie i uśmiechnął się delikatnie, niby to dobrodusznie, ale Potter nie dał się już na to nabrać. Zrobił się szum, zebraniu szeptali, mówili coś, Remus podszedł do Daniela, wyraźnie czymś zaniepokojony. Cisza nastała znowu, gdy drzwi nagle otworzyły się  i stanęła w nich Dolores Umbridge, ubrana w różowy szlafrok. Daniel błyskawicznie podniósł z podłogi pelerynę Severusa i tak jak ją założył, by móc go zasłonić. Ropucha trzymała w jednej dłoni filiżankę z herbatą, a w drugiej buteleczkę z eliksirem Freda i George'a, który wzięła za słodzik.
- Aha! Wiedziałam, że w końcu na czymś cię przyłapię, Dumbledore! - powiedziała wskazując na niego grubym palcem. - Tajne spotkanie twojego Zakonu! I wciągasz w to uczniów! Spisek przeciwko Ministerstwu! Napisałam do Korneliusza, że coś kombinujesz i miałam rację! Ha! - to mówiąc odkorkowała butelkę i przelała zawartość do filiżanki, następnie schowała ją do kieszeni. Fred i George wymienili spojrzenia.
- Dolores, nie! - zawołał Daniel.
- Cicho, Sauvage! Jak ty wyglądasz...- skrzywiła się  mierząc go wzrokiem. - Na ciebie też coś znajdę. Wszyscy wylądujecie w kanale! 
Z tymi słowami przyłożyła filiżankę do ust i wypiła całą zawartość jednym łykiem. Przez chwilę nadal uśmiechała się złośliwie, ale potem padała na podłogę, tracąc przytomność. Dumbledore podszedł do niej i przyłożył dłoń do szyi. Uniósł jej powieki by zobaczyć oczy. Westchnął, ale w jego bystrych, niebieskich oczach czaiły się wesołe błyski.
- Biedna Dolores, och, żyje- dodał prędko - ale nie sądzę, by udało się przywrócić jej przytomność umysłu. W każdym razie ja nie będę próbował. Kingsley, czy mógłbyś odprowadzić ją do szpitala i opowiedzieć o tym małym wypadku. - Horacy? - zwrócił się do Slughorna, kiedy Kingsley opuścił gabinet lewitując za sobą nieprzytomną Umbridge.
- Tak? - odparł słabym głosem.
- Masz jakieś plany na przyszłość?
- Zamówić kandyzowane ananasy i zapewnić Severusowi tyle Ognistej Whiskey, żeby mu starczyło na sto lat - powiedział, próbując się uśmiechnąć. Zerknął z stronę bruneta, przy którym kucnął Daniel, szepcząc jeszcze jakieś zaklęcia leczące.
- Może zostałbyś w Hogwarcie? Właśnie zwolniło się stanowisko nauczyciela Obrony przed Czarną Magią - zaproponował wesoło. Horacy przez chwilę patrzył na niego z rozdziawionymi ustami.
- Bardzo chętnie.
-----------------------------------------------------------------------------------------