29.02.2016

71.
Last kiss, then Venice

Wieczór był bardzo ciepły jak na ostatnie dni września, ale chłodny wiatr i lekka mżawka przypominały, iż lato już dawno odeszło. Kajusz puścił rękę żony, by objąć ją w talii, przysuwając mocniej. Patrzył przed siebie na brukowany chodnik i uliczne lampy. Ich światła migotały, kojarzyły mu się z tańcem świetlików. Wyobraził sobie, że w każdej lampie pracuje jeden świetlik. Uśmiechnął się.
Dochodzili już do restauracji Rules. Była to najstarsza restauracja w Londynie, otworzona przez Thomasa Rule'a w 1798 roku. Jedno z miejsc, które odwiedzali regularnie.
To był dobry dzień - pomyślał, gdy weszli do środka. Antoniusz był zbyt zajęty szukaniem Sauvage'a, by zwracać się do niego z czymkolwiek, spotkanie z przedstawicielami Whimsy and fancy przebiegło nad wyraz pomyślnie, a na dodatek wypatrzył kolejnego interesującego artystę.
Pracownik restauracji poprowadził ich do zarezerwowanego stolika w głębi sali. Wytworny wystrój, który tworzyły liczne obrazy, oprawione w ramy rysunki, złoto-czerwona podłoga i eleganckie czerwone poszycia mebli zaspokajały jego zmysł estetyczny.
Złożyli zamówienie. Kajusz wybrał ulubione czerwone wino Fiony. Ich wieczór nie byłby niczym zakłócony, gdyby nie nagłe pojawienie się Antoniusza.
- Dobrze się bawicie? - spytał, stając przy ich stoliku.
- Tak, ale czy mógłbyś się odsunąć, mój drogi? Nie pasujesz do wystroju wnętrza.
Brunet zarechotał. Mlasnął, oblizał usta i spojrzał na Fionę.
- Chciałem po prostu zobaczyć jak mija wam czas... tutaj... razem... przy kolacji... Jak się czujesz, Fiono? - zapytał, wykrzywiając usta w udawanym uśmiechu. - Chciałem ci powiedzieć już wcześniej, że... kwitniesz. Naprawdę. Wyglądasz kwitnąco.
Kajusz wstał, ale nim zdążył coś powiedzieć, Fiona sięgnęła po swój kieliszek i zwróciła się do Antoniusza.
- Bardzo dziękuję za komplement, ale uważam, że naprawdę, naprawdę powinieneś się odpieprzyć. Teraz.
Mężczyzna prychnął. Skinął głową i już miał odejść, ale zdecydował się jeszcze coś dodać:
- Na twoim miejscu bym tego nie pił - wskazał na kieliszek.  - To najgorsze wino. 



Od momentu, w którym obudził się z wyjątkowo miłego snu, minęła prawie godzina, ale Leonel nie zdążył nawet zmienić swojej pozycji. Wciąż leżał  z jedną dłonią  na wewnętrznej stronie uda Alayi. Jego powieki były zamknięte, a usta ułożone w uśmiechu. Słyszał bicie swojego serca, słyszał szum krwi przepływającej przez przedsionki i komory. Pierwszy raz przeżył takie emocje i taki seks. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów na określenie swojego stanu, ale był on niesamowicie przyjemny. Nigdy wcześniej nie doświadczył takiego pożądania i miał wrażenie, że dopiero tej nocy poczuł jak smakuje orgazm. 
Oblizał usta czubkiem języka, w kąciku ostała się jeszcze zaschnięta kropelka krwi. Przechylił głowę i otworzył oczy. Alaya oddychała równomiernie, dalej pogrążona we śnie. Jego dłoń nieśpiesznie przesunęła się po jej udzie, kierując się w górę, aż opuszkami palców głaskał ją po szyi. Czuł jej puls. Wiedział, że i dla niej seks z nim był czym całkowicie nowym i niebywałym.  Jej skóra była jedwabiście miękka i gorąca.
Ubiegłego wieczoru, gdy poprosiła go o demonstrację aktu kąsania, w głowie przewijały mu się myśli o Danielu, o tym, że nie może sobie pozwolić posunąć się zbyt daleko. Szczerze nie chciał nawet tego, by pomiędzy nimi doszło do choćby dwuznacznej sytuacji, ale w pewnym momencie wszystkie te myśli zniknęły. Nic z tego nie było już ważne bo zapragnął jej tak jak nie pragnął jeszcze niczego i nikogo w swoim życiu. 
Uśmiechnął się trochę szerzej i delikatnie przejechał dłonią po jej ciele, by umieścić ją jej podbrzuszu. Szpital, laboratoria, całe życie może poczekać. Nagle rozpaliła go myśl o tym, że mogą spędzić w tym łóżku cały dzień. I kolejny. I następny. 
Obudziła się. Przebudzała się jakby po omdleniu. Przez chwilę błądziła wzorkiem po granatowych ścianach sypialni Leonela, aż zobaczyła jego tęczówki. 
- Bonjour - przywitał się. 
- Bonjour, Leo.
Zaczęła oddychać przez usta, płytko i szybko. Uniosła brwi, jakby była trochę zdziwiona. Przysunął się do niej i bardzo powoli pocałował. 
- Tu étais encroyable - szepnęła. Przymknęła powieki, lekko przygryzła dolną wargę jego ust. 
- Comme toi.
Pogładził jej włosy, zanurzył w nich palce. Ułożył się inaczej, tak aby jej nogi znajdowały się pomiędzy jego nogami. Całując ją czuł jak jego tętno przyspiesza jeszcze bardziej. Podniósł się na kolana, ona usiadła. Oparła czoło o jego bark. 
- Faites-le de nouveau.
Wyjątkowo długie kły zalśniły w uśmiechu. 

                                         

Jego język musnął jej skórę tuż nad obojczykiem. 
- Nie mogę nadwyrężać twojego układu krwionośnego. Nie chcę go osłabić. To nie musi nas powstrzymywać przed powtarzaniem pozostałych aktów. Dowolnie wiele. 
Otworzyła usta, chciała coś powiedzieć, ale on przyłożył do nich opuszki palców. 
- Myślę, że teraz oboje potrzebujemy pożywnego śniadania. 
Przytaknęła. Opadła łagodnie na poduszki, przeciągnęła się. Obserwowała go jak wstał z łóżka i przeglądał szafę w poszukiwaniu czegoś do nałożenia. Wybrał dziergany karminowy sweter, nasunął na siebie też ciemne spodnie od pidżamy. 
- Leonel...
- Tak?
Był zadowolony, wyraźnie słyszała to w barwie jego głosu. Widziała w jego spojrzeniu. Był bardziej, niż zadowolony. 
- Jak się czujesz?
Zamknął oczy.
- Czuję się bardzo dobrze. Wyjątkowo. Błogo. Czuję się ukontentowany i zachwycony. - Odetchnął głęboko i otworzył oczy. - A ty?
- Vivant. 

Schodząc po schodach, poczuł lekki szum w uszach i uczucie odurzenia. Przelotnie zobaczył swoje odbicie w lustrze. Jasnobrązowe włosy miał zmierzwione, policzki zarumienione, jego cera lśniła. Zatrzymał się. Siwizna zniknęła całkowicie. Było to coś nowego, gdyż zawsze potrzebował co najmniej dziesięciu dawek świeżej krwi, by z jego włosów zniknęły oznaki starzenia. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi za sobą cień, ale gdy odwrócił się od lustra, niczego nie dojrzał. 
Naleśniki z jogurtem i gorącymi malinami, do tego sok pomarańczowy, taką miał wizję śniadania. Co prawda, pora roku nie pozwalała na użycie świeżych malin, ale z doświadczenia wiedział, że odpowiednio przygotowane mrożone owoce mogą być równie dobre w smaku. 
Kiedy wszedł do kuchni, stanął w blasku ciepłego światła. Może później pójdą na spacer. Pomyślał, że żal byłoby nie skorzystać z tak pięknej pogody, tym bardziej, że był to prawdopodobnie jeden z ostatnich ciepłych dni tego roku. 
W przygotowywaniu śniadania nic go nie rozpraszało dopóki do kuchni nie weszła zielonooka kotka rasy russian blue. Leonel poczuł na sobie jej spojrzenie, oderwał wzrok od miski, w której rozrabiał ciasto. Kot czujnie patrzył na niego przez chwilę, a potem szybko czmychnął z progu. Nagle Leonel usłyszał muzykę. Z konsternacją odłożył miskę. Wyszedł z kuchni, podążał za dźwiękami, aż doszedł do progu pokoju, w którym stał jego klawesyn i wtedy ucichły całkowicie. Był pewien, że nic mu się nie przesłyszało, Wszedł do środka. Wysoki mężczyzna stał tuż obok instrumentu. Odwrócił się do Leonela i uśmiechnął. 
- Dziwne wrażenie... zobaczyć cię w piżamie, a nie w garniturze... - powiedział Daniel. - Wygląda to bardziej jak przebranie. 
- Ty też się przebrałeś - odparł, patrząc na jego granatową koszulę i skórzaną kurtkę. 
- Spędziłem życie w przebraniu. Z czasem przebranie przestaje nim być. Wtapia się coraz bardziej, aż staje się twoją skórą. 
- Twoje skóra została głęboko rozdarta. 
- Wciąż czuję krew spływającą po mojej szyi. Mam ją na dłoniach... - Westchnął bez przejęcia, zbliżył się do Celtera. - Zmieniłeś... kolor. Swojego spojrzenia. 
- Sam nie jestem pewien co się zmieniło. 
Daniel zaśmiał się, pokręcił głową i podszedł jeszcze kilka kroków. 
- Oh, doskonale wiesz co się zmieniło. Rozumiesz siebie lepiej.
- Dzięki tobie. 
Sauvage zbliżył się do niego tak bardzo, że teraz ich twarze dzieliło zaledwie trzydzieści centymetrów. 
- Nie ma już żadnego dystansu... Zaczął zanikać pewnie już w pierwszej chwili. Ciekawe, gdzie nas to zaprowadziło, prawda? Pchałeś mnie ku śmierci, a przy tym...
- Ja nie...
- Niszczyłeś moje zdrowie, a to z kolei pchało mnie ku samobójstwu. 
- Czy to wyraz żalu do mnie?
- Nie - odpowiedział stanowczo. - Nie mam do ciebie żalu. Nie obwiniam cię. Sam ponoszę odpowiedzialność. Świadomie pozwoliłem tobie mnie skrzywdzić. 
- Nie chciałem twojej śmierci. 
- Nie miałeś nic przeciwko. Nie przeszkadzało ci to. Do czasu. Do chwili, w której zobaczyłeś jak umieram. 
- Dzisiaj postąpiłbym inaczej. 
- Jak?
- Nie dopuściłbym do tego, byś planował śmierć. 
Daniel uśmiechnął się.
- Zabawne, prawda? Gdybym cię nie poznał... pewnie długo nie rozważałbym samobójstwa. Było zaostrzenie choroby, ale miałem przy sobie mojego przyjaciela, mojego brata... moją żonę. Z czasem bym to poukładał. Udźwignąłbym nawet tę publiczną nagonkę. Może nawet nigdy już nie rozważałbym samobójstwa. - Wzruszył ramionami. - Odzyskałem to, co dla mnie najcenniejsze, ale... wtedy poznałem ciebie. A ty zapędziłeś mnie do najciemniejszej przestrzeni w moim umyśle i bardzo skrupulatnie pilnowałeś, bym nawet się z niej nie wychylił. Teraz byś tego nie robił... ale doszedłeś do tego, tylko dzięki konsekwencjom twoich i moich wyborów. Ciekawe. Ciekawe jest to, jak bardzo nas te wydarzenia do siebie zbliżyły. Jesteśmy ze sobą nierozerwalnie związani. Ty jesteś mną, ja jestem tobą. Doprowadziłeś mnie do miejsca, w którym mogę być sobą, a ja... pozwoliłem ci zobaczyć samego siebie. 
- Czuję się samotny bez ciebie. I to uczucie nie znika w obecności innych osób. 
- Obaj jesteśmy samotni bez siebie. To nasz rdzeń. 
- Widzę cię i to mnie uspokaja, a jednocześnie pobudza. 
- Czy widzenie mnie jest jak widzenie twojego własnego odbicia w lustrze?
- Tak.
- Czy wiesz dlaczego, mój przyjacielu? - Kontynuował, nie czekając na odpowiedź. - Przekroczyłeś granicę. Przekroczyłeś wszystkie granice. Severus... jakże jest do mnie podobny! Kiedyś podał mi truciznę, tak jak ty... ale to nie było nawet blisko granicy. Mark... blisko mnie w niewypowiedzianych formach, tak blisko jakbyśmy byli rodzonymi braćmi... Ale to ty doszedłeś najdalej. Do miejsca, z którego nie ma już żadnej ucieczki dla nas obu. Ukrywamy się w świetle. 
Leonel wyciągnął ku niemu rękę. Niepewnie, jakby obawiał się, że nie napotka żadnego cielesnego bytu. Położył dłoń na jego klatce piersiowej. Tym, że poczuł wyraźne ciepło i twardość jego ciała był zaskoczony jedynie połowicznie. Jakby miał w sobie dwie sprzeczności. Jedna z nich twierdziła, że to niemożliwe, druga natomiast, że to nie tylko możliwe, ale jak najbardziej prawidłowe i spodziewane. 
- To wszystko... jest niewystarczające. 
Daniel głośno wciągnął powietrze. 
- Czujesz to? Dopiero zaczynamy. 
- Czuję głęboko pod skórą. 
- To zapach początku. 
Patrzyli na siebie przez chwilę, aż Daniel odsunął się, spojrzał na klawesyn. Wyglądał jakby zastanawiał się nad czymś. Leonel usłyszał szybkie kroki na schodach. Wyszedł do korytarza.
- Leo? - zawołała Alaya. Miała na sobie tylko jego koszulę. Założyła ją tylko w ochronie przez zimnem, a nie w celu ukrycia nagości. Nie zapięła nawet guzików. Dojrzała go. - Rozmawiałeś z kimś? Wydawało mi się, że słyszałam głosy. 
Nie odpowiedział, pobiegł z powrotem do pokoju, w którym rozmawiał z Danielem, ale tam już nikogo nie było. siedzenie przed instrumentem było odsunięte, a okno otwarte na oścież. 
- Leonel? Wszystko w porządku?
Usłyszał w jej tonie zmartwienie. Zamknął okno, podszedł do niej i z uśmiechem pokiwał głową. 
- Tak. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- Ktoś tu był?
- Nie - odpowiedział. - Nikogo tu nie było. 
Wtem usłyszeli dzwonek do drzwi.
- Teraz jest. 

Doktor Celter udał się, by otworzyć przybyszowi drzwi. Podejrzewał, że to nikt ważny, może listonosz albo akwizytor, którego przed upływem minuty odprawi. Ale w progu jego domu pojawił się Mark Dent. 
- Witaj, Celter.
Wszedł do środka nie czekając na zaproszenie. Ubrany był w ciemnoszary garnitur, a w dłoniach trzymał wielki bukiet białych róż. 
- Witaj, Mark - odparł, przyglądając mu się z nieukrywanym zaskoczeniem. 
- Obudziłem cię?
- Nie. Dla kogo te kwiaty?
- Dla Alayi.
- Dla Alayi?
Mark westchnął. 
- Dobrze, kupię ci takie same! Ale te są dla Alayi. 
Leonel wskazał mu, w którą stronę ma iść, ale sam nie poszedł za nim. Dla Denta miniona noc była bardzo trudna. Prawie nie spał, czuwał przy łóżku syna, co chwilę czytając list, który pozostawił mu Daniel. O świcie przyszedł Flawiusz, by zabrać chłopca na cały dzień do parku rozrywki. 
- Cześć - powiedział nieśmiało, wchodząc do środka. Spodziewał się, że Alaya wciąż nie będzie w stanie rozmawiać, że nawet na niego nie spojrzy, że pogrążona w swoim smutku nawet nie zauważy jego obecności. Tym bardziej był zaskoczony zastając ją prawie nagą, w męskiej koszuli i z rozpalonym spojrzeniem. Ostatni raz widział ją taką w swojej sypialni. - Przyniosłem kwiaty dla ciebie.
- Dziękuję. - Przyjęła bukiet. - Są piękne. 
- Tak jak ty. - Milczał przez chwilę. Poczuł się trochę zmieszany. - Przeszkodziłem wam w czymś? 
- Nie. 
Mimowolnie prychnął. 
- Nie przeszkodziłeś nam w niczym, Mark. 
- Jasne.
- Leonel właśnie przygotowywał śniadanie. 
Spojrzał jej w oczy. Przez moment wydawało mu się, że zdoła się powstrzymać, że nie zacznie tematu, ale nagle uświadomił sobie, że zastanie Alayi i Leonela w sytuacji, która jednoznacznie wskazywała na to, że spędzili razem upojną noc, rozzłościło go. Zbyt bardzo, by to przemilczał. 
- Celter... naprawdę? Sądziłem, ze masz standardy...
- To nie tak...
- Nie? A jak? 
- Naprawdę oczekujesz, że...?
- Nawet mi nie mów, że to nie moja sprawa! Bo to jest moja sprawa. Z wielu różnych powodów. 
- Oczywiście - szepnęła. 
- Zszokowałaś mnie. To, że on z chęcią zatopiłby w tobie swoje krzywe kły, wiedziałem, ale sądziłem, że...
- Sądziłeś, że to będziesz ty?
Odrzucił głowę do tyłu jakby został spoliczkowany. 
- Przyniosłem białe róże - powiedział cicho, wyraźnie urażonym tonem. 
- Widzę.
- Przyszedłem bo chciałem spędzić z tobą trochę czasu, nawet z Celterem... Bo jest mi cholernie ciężko, wiesz? Ciężko mi oddychać. Ciężko mi normalnie funkcjonować... Cały czas jestem w szoku. Nie mogę pogodzić się, ze śmiercią Daniela... Chciałem chwilę z tobą pobyć. Sądziłem, że cierpisz jeszcze dotkliwiej niż ja... Ale ty już nie wyglądasz na wdowę w żałobie.
- Mark...
- Po prostu nie rozumiem...
- Czy naprawdę uważasz, że muszę ci się tłumaczyć? - spytała z wyrzutem. - Wszystko byłoby w porządku, gdybyś to znów był ty, prawda?
- Nie. Nie byłoby! To była inna sytuacja. Daniel żył i nie byliście razem, nawet nie miał pojęcia co się z tobą dzieje. Wydawało mi się, że seks z innym mężczyzną to jedna z ostatnich rzeczy, które być chciała. 
- Bo tak było - przyznała, spoglądając na niego. Zielone tęczówki błyszczały, w tamtej chwili trudno było odczytać jej spojrzenie. - Zapomniałeś już swoje dwuznaczne teksty i propozycje, sytuację z lekarstwami dla Daniela?
- Dobrze wiesz, że to była tylko gra. Powstrzymałem cię zanim do czegokolwiek doszło.
- To prawda.
- A teraz ty i Celter...
- Nie planowaliśmy tego... Oboje straciliśmy kontrolę. Mam cię przepraszać za to?  Czy mam się czuć źle bo bycie z nim sprawiło, że poczułam się dobrze? Mam w myślach mętlik, a zjawiasz się ty i sprawiasz, że  jeszcze bardziej się powiększa.
- Mnie nie musisz przepraszać. Przepraszałabyś swojego męża, którego ponoć tak bardzo kochałaś, ale jego już nie ma... Sypialiście ze sobą przed śmiercią Daniela?
Zamrugała szybko, całkowicie zaskoczona pytaniem. 
- Z jakiej racji zadajesz mi takie pytanie? 
- W imieniu Daniela.
- I jak możesz kwestionować moją miłość do niego?!
- Minęło zaledwie kilkanaście dni od jego śmierci. Dla mnie dotknięcie ciebie teraz z seksualną intencją byłoby zbrodnią. A ty... po tym  jak prawie... uh...  Nie potrzebowałaś wiele czasu.
- Naprawdę uważasz,  że jakikolwiek seks... z kimkolwiek... zmieniłby moje uczucia do Daniela?!
- Nie wiem co, ale coś się w tobie zmieniło. Widzę tę zmianę w twoich oczach. 
Alaya przycisnęła do siebie kwiaty.
- Muszę znaleźć im wazon - powiedziała i wyszła. Najwyraźniej miała już dość tej rozmowy. Mark nie obejrzał się za nią. Dał sobie kilka minut, po czym również wyszedł. Nieśpiesznie skierował się do wyjścia z domu Leonela. Potrzebował kotwicy. Czegoś pewnego, czego mógłby się mocno złapać. 
- Mark! - zawołał Leonel, kiedy usłyszał kroki w pobliżu. Uśmiechnął się promiennie gdy Dent wkroczył do kuchni. Właśnie skończył przyrządzanie śniadania dla trzech osób. - Zostaniesz z nami na śniadanie. Nie przyjmę odmowy!
Blondyn uśmiechnął się blado.
- Chętnie. 

*
Było dopiero kilka minut po trzeciej rano gdy wstał ze swojej koi i rozsunął kotary. Pociąg pędził przez kanał La Manche. Severus zasunął kotary z powrotem. Na stoliczku wciąż leżał rozpakowany list. Włożył go do koperty, a tę schował. 
Przypomniał sobie cele misji. Pierwsze co, musi odnaleźć pracowników Sirnowa, a także ludzi, którzy zajmować się będą eksperymentami pseudomedycznymi w Wenecji. Przebrał się szybko w ubranie idealne do wtopienia się w tło pasażerów European Expressu: najzwyklejszy czarny garnitur w jaki go wyposażono. Do wewnętrznej kieszeni schował różdżkę, a do małej kieszonki z przodu długopis ze skalpelem. Wydobył z torby metalowe pudełko, z którego wyjął ciemnofioletowy słoik. W środku znajdowała się prawie przezroczysta substancja o konsystencji kremu. Nałożony na twarz, sprawiał, że jego rysy w odbiorze innych ludzi stawały się bardziej zamazane. Nie było to widoczne gdy ktoś na niego patrzył, ale gdyby później próbował sobie przypomnieć jego dokładny wygląd, miałby spory problem. Jak dowiedział się od Mallory'ego, kilka lat temu Daniel opracował ten specyfik specjalnie dla użytku MI6. 
Kilkoma ruchami rozprowadził krem po policzkach i czole. Nałożył zegarek, wziął portfel i rozejrzał się po przedziale. Stwierdziwszy, że ma wszystko, czego na ten moment potrzebował, uporządkował pozostałe rzeczy. Właśnie chciał wyjść z przedziału, kiedy  rozległo się głośne pukanie. 
- Bardzo przepraszamy za niepokojenie o tak późnej porze, panie Wayne - powiedział konduktor, mężczyzna około pięćdziesiątki, o rzadkich blond włosach, ale bardzo krzaczastych wąsach. Miał na sobie elegancki granatowy mundur kolei. 
- Nie szkodzi - odparł Severus. - Nie spałem i akurat zamierzałem wyjść do wagonu restauracyjnego. Czy coś się stało?
Konduktor wymienił spojrzenie ze stojącym obok niego młodym mężczyzną. 
- Pański przedział sąsiaduje z przedziałem pana Valeaske. Ten młody człowiek to jego asystent, w pilnej potrzebie kontaktu ze swoim szefem, nie mogąc go odnaleźć zwrócił się do mnie o pomoc, obaj sprawdziliśmy w innych wagonach, ale bez skutku. W jego przedziale panuje wielki nieład, moim zdaniem to ślady walki. Musiało dojść do nieprzyjemnej sytuacji. Czy słyszał pan cokolwiek? 
- Nie. Dość wcześnie zasnąłem i dopiero teraz się obudziłem. 
- I nic podejrzanego nie zwróciło pańskiej uwagi?
Zwróciło, a jakże. Severus przypomniał sobie dlaczego nazwisko Valeaske zdawało mu się być znajome. Francesco Valeaske był naukowcem, znanym z zamiłowania do historii. Kilka lat wcześniej zdobył tytuł Mistrza Transmutacji i Transfiguracji. Był lekarzem neurologiem, od lat prowadził badania nad wpływem różnych czynników na funkcjonowanie mózgu naczelnych. 
- Niestety.
- Tak jak pozostali - szepnął do siebie konduktor.- Przykro mi, panie Arstead - zwrócił się do asystenta. - Muszę zgłosić zaginięcie odpowiednim służbom. 
- Chwileczkę - wtrącił Snape. - Przecież nie dojechaliśmy jeszcze do Paryża, nie było żadnego postoju.
Mężczyzna wyraźnie się zmieszał. 
- Przez prawie godzinę mieliśmy przerwę techniczną. Część wagonów była źle przymocowana, ale bardzo proszę tego nie rozpowiadać, panie Wayne. Obawiam się, że cokolwiek spotkało pana Valeaske, miało miejsce właśnie wtedy. 
- Kiedy to było?
- Prawie trzy godziny temu. 
Skinął mu krótko i szybkim krokiem odszedł, chwilę później zniknął, przechodząc do innego wagonu. Asystent ze smutkiem i strachem spoglądał na drzwi od przedziału swojego szefa. Severus miał przeczucie, że powinien jeszcze bardziej zainteresować się tą sprawą, nie wzbudzając przy tym podejrzeń. 
Złapał chłopaka za ramię.
- Chyba przydałaby się panu szklanka whisky, co?

Wagon restauracyjny zajmował powierzchnię czterech zwykłych wagonów, równie duży był jeszcze tylko wagon salonowy. Wbrew pozorom, nawet o tej porze ruch był tam bardzo gęsty. Stoliczki rozsiane były po całej przestrzeni, pozostawione było tylko około metrowe przejście na samym środku. Severus zostawił młodego na miejscu pod jednym z okien, a sam podszedł do baru. Zamówił dwie butelki irlandzkiej whisky. Gdy postawił je i szklanki na stoliku, Arstead spojrzał na niego z wdzięcznością. 
- Słyszałem co nieco o badaniach pańskiego szefa, panie Arstead - zagaił Severus. 
Chłopak zapełnił swoją szklankę do połowy, całość wypił jednym haustem. Wzdrygnął się, skrzywił i westchnął. 
- Pomagałem mu - powiedział cicho. 
Coś w jego twarzy kazało Severusowi przypuszczać, że nie był tak zaskoczony zniknięciem Valeaske, jak byłoby to naturalne. 
- Nad czym obecnie pracował? 
Liam Arstead zaśmiał się gorzko. Pokręcił głową. Przez chwilę jego wzrok błądził po innych pasażerach. Starszych damach o zarumienionych policzkach, pogrążonych w roześmianych omawianiu plotek.  Wielu parach, mężczyzn w spokoju spożywających obiadowy posiłek, lub sączących w spokoju ulubione trunki. Potem spojrzał na Severusa. 
- A pan, panie Wayne, również zajmuje się badaniami naukowi, medycyną?
Severus uśmiechnął się. 
- Nie, nie. Daleko mi do nich. Żywię jedynie wielką ciekawość do tych dziedzin. 
Rozmówca pokiwał ze zrozumieniem. 
- Szczerze mówiąc... ostatnio pan Valeaske pochłonięty był innymi sprawami niż jego własne badania...
Kolejny raz napełnił swoją szklankę, tym razem do pełna.
Snape odczekał chwilę. Czuł się pewnie, ale jednocześnie miał świadomość, że jeszcze nie wsiąkł w swoją rolę wystarczająco. Jako Bruce Wayne był zwykłym pasażerem, zażywającym przyjemności w długiej podróży pięknym pociągiem. Musiał o tym pamiętać. 
- Proszę mi wybaczyć tę uwagę, ale nie wydaje się pan być wstrząśnięty zniknięciem pana Valeaske. 
Arstead łypnął na niego. 
- Ma pan spostrzegawcze oko, panie Wayne?
- Tak sądzę, wiele lat trenowałem łucznictwo.
- Ciekawe... Jako obejrzeliśmy jego przedział powiedziałem konduktorowi to, co wiedziałem, ale nie jest tego wiele. Valeaske jest dobrym nauczycielem i szefem, ale bardzo skrytym. Mam tylko nadzieję, że wyjdzie cało z tej sytuacji. 
- Spodziewał się pan, że grozi m niebezpieczeństwo?
Chłopak westchnął głośno, nachylił się nad stolikiem i zniżył głos do szeptu. 
- Parę miesięcy temu dostał jakąś propozycję... nie podał mi szczegółów, ale był bardzo podekscytowany... ale chyba nic z tego nie wyszło... potem zaczął dostawać anonimy... listy z pogróżkami... widziałem tylko dwa, ale jestem przekonany, że było ich więcej... Ostatnie tygodnie spędziliśmy na zabezpieczaniu jego prac... Dostał paranoi, zaczął bać się własnego cienia, ale praktycznie nic o tym nie mówił. Powiedział mi jedynie, że musi przenieść się w inne miejsce i na jakiś czas zapomnieć o pracy...
- Stąd pomysł na podróż European Expressem?
- W istocie. Ktokolwiek chciał go dopaść... musiał się o tym dowiedzieć. 
- Podejrzewa pan kogoś?
- Trudno mi kogokolwiek wskazać - odparł, wzruszając ramionami. Ponownie rozejrzał się po wagonie. - Ktokolwiek to był... jechał w tym pociągu... Nie wiadomo mi o żadnych wrogach pana Valeaske, nigdy nie był konfliktowym człowiekiem...  Ale pogróżki same się nie wysyłają, prawda?
- Prawda - przyznał Snape. 


Stwierdził, że na tym najlepiej będzie zakończyć wydobywanie informacji z Arsteada. Przez kolejne półgodziny pozwolił mu wspominać okoliczności poznania doktora Valeaske, a potem, opróżniwszy samemu półtora butelki whisky, asystent podziękował Severusowi za towarzystwo i opuścił wagon restauracyjny, by położyć się w swoim przedziale. 
Severus odsunął od siebie whisky, nie chciał pić alkoholu. Przywołał kelnera, by zamówić wodę mineralną. Wyszedł z przedziału by rozejrzeć się, przypatrzeć innym pasażerom, a ciekawe wskazówki same wpadły mu w ręce. Czy Valeaske został wyciągnięty z pociągu, czy sprawca przetrzymywał go gdzieś wewnątrz... Nie można wykluczyć żadnej z opcji. Jakie miało to znaczenie dla niego? Był przekonany, że propozycja dla doktora Valeaske, o której wspomniał jego młody asystent, wystosowana była z kręgu ludzi, którzy mieli zająć się przeprowadzaniem kolejnych pseudomedycznych eksperymentów, mogło chodzić o jakąś technikę doktora, może dokonał ważnego odkrycia, a może komuś po prostu zależało na jego umiejętnościach. 
Cały czas jaki już siedział przy niewielkim mahoniowym stoliku pod oknem, czuł się obserwowany. Sącząc wodę, zlokalizował źródło tego wrażenia. Stary mężczyzna, na oko po sześćdziesiątce, siedział kilkanaście metrów od niego. Ubrany był czarny garnitur, białą koszulę w ciemne prążki. W dłoni trzymał zapalonego papierosa. Otwarta paczka leżała na stoliku obok niego. Przyjmował bardzo zrelaksowaną pozę: tułów odchylony, noga niedbale zarzucona na drugą. Na jego nadgarstku świecił srebrny zegarek. Miał gęste, prawie całkiem siwe włosy, a jego twarz naznaczona była głębokimi zmarszczkami. Z jakiegoś powodu wydawało się, że nie są oznaką zaawansowanego wieku, a doświadczeń jakie go spotkały w ciągu życia. Powoli przyłożył papierosa do ust i zaciągnął się. Po chwili wypuścił z ust obłoczek szarego dymu.

*

Luna ze zniechęceniem otworzyła oczy. Jasnoniebieski zegarek, który położyła wcześniej na szafce obok łóżka, wskazywał właśnie drugą piętnaście w nocy. Znów męczyła ją bezsenność. Zeskoczyła z łóżka. Podeszła do biurka, wyjęła niewielki stos czystych kartek, a także pudełko z przyborami do rysowania. Następnie włożyła szlafrok i wyszła ze swojego pokoju. Po cichu przeszła przez korytarz, następnie przez pokój wspólny Krukonów do wyjścia z dormitorium.
Zdarzało jej się lunatykować. Nauczyciele o tym wiedzieli, informacja ta zawarta była w jej aktach. Dzięki temu mogła pozwolić sobie na nocne przechadzki po zamku nawet wtedy gdy nie była we śnie, a chciała pójść do kuchni, by poprosić skrzaty o kubek gorącego mleka lub cokolwiek innego. Dlatego właśnie nie zakładała butów. Na początku roku szkolnego opiekun jej domu, profesor Lockhart, uprzedził ją, że wszyscy ochroniarze mają zakaz budzenia jej i innych somnambulików, gdyby ich spotkali w ciągu nocy.
Żeby zejść do kuchni, musiała przejść przez pięć pięter od dormitorium Ravenclawu, aż do Wielkiej Sali na parterze, a stamtąd skierować się do piwnicy pod nią. Kiedy tylko widziała jakiegoś ochroniarza, otwierała szeroko oczy, skupiała spojrzenie na jednym punkcie, a krok zmieniała na powolny i jednostajny. Jak przyznała kiedyś Harry'emu, jeżeli akurat nie lunatykowała, udawanie tego było dla niej bardzo zabawne.
Dotarłszy na parter, poszła w stronę Wielkiej Sali. Zanim doszła do korytarza prowadzącego do piwnicy,  coś przykuło jej uwagę. Schowała się za kolumną holu. Po przeciwnej stronie widziała wysokiego mężczyznę ubranego na czarno, obok postać niższa i mniejszą posturą. Nieśli wielki i najwyraźniej ciężki, czarny plastikowy worek. Zaintrygowana, ostrożnie podbiegła do lepszego punktu, z którego mogła ich obserwować.
Obie postacie miały na sobie ubranie wierzchnie, jakby dopiero wrócili z dworu. Teraz mogła stwierdzić, że mniejszą postacią był jakiś uczeń, miał wokół swojej szyi zawiązany szalik Gryffindoru. Położyli worek na podłodze. Mężczyzna otworzył ścianę skrytki na szczotki, wszedł do środka i robił tam coś przez kilka minut. Potem otworzyli worek, a to co z niego wyjęli o mało nie sprowokowało Lunę do krzyku. Przyłożyła dłoń do ust, by pohamować wydanie z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Ciało było pokryte zaschniętą krwią, jego brzuch wyglądał jak posiekane mięso. Było to ciało kilkunastoletniego chłopca. Widziała, że miał coś długiego wbitego w szyję, ale była zbyt daleko by określić to co było. Około piętnastu minut zajęło im ułożenie ciała w schowku w taki sposób w jaki chcieli. Gdy skończyli i zniknęli w głębi korytarza, Luna puściła się biegiem po schodach. Zatrzymała się dopiero gdy z zadyszką wpadła do pokoju wspólnego na piątym piętrze.

*
Soundtrack 5
Mark rzucił jej krótkie spojrzenie, a potem znów zapatrzył się na widok przed nimi. Stali tuż przy stawie w samym środku parku. Schylił się, żeby podnieść kolejny kamyk i znów puścić kaczkę.
- Powinieneś był nałożyć szalik, jest zimno - powiedziała.
Miała rację, był zbyt lekko ubrany. Po śniadaniu u doktora Celtera zrezygnował z wcześniejszych planów jakie miał na ten dzień, wrócił do Londynu, przebrał się w pośpiechu, a teraz czuł już na rękach i szyi gęsią skórkę.
- I tak ciągle jest mi zimno.
- Czy nie miałeś dzisiaj siedzieć cały dzień w Ministerstwie?
- Pójdę tam po naszym spacerze.
Wyjął z torby bochenek świeżego chleba, łamiąc go w dłoniach, podszedł do brzegu. Łabędzie zorientowały się, że ma coś do jedzenie dla nich, przypłynęły bliżej. Kucnął i zaczął rzucać im po kawałeczku. Rosette kucnęła obok niego.
- Jak do tego wszystkiego doszło, Rose? - spytał, nie precyzując co dokładnie miał na myśli. - Jak mogliśmy na to pozwolić?
Westchnęła. Wyjęła z jego dłoni kawałek bochenka.
- Gdzie jest nasz dom? Gdzie my jesteśmy? Sami zgubiliśmy się gdzieś na przestrzeni dziejów. Życie stało się nierealne. Wymyślanie sobie sensu nie ma już ani trochę sensu. Stało się głupie. Po prostu głupie. Na co było nam to wszystko? Na co mi to było? Cokolwiek. Koniec i tak spotyka nas w wielkiej czarnej dziurze naszego własnego umysłu. To co było... to co mieliśmy... to co miałem... - zerknął na nią - tego już dawno nie ma. Walka z wiatrem. I po co? Głupi człowiek. Głupi mózg, który wciąż chce więcej i więcej. I pędzi tak. Płytko, a gdy już wpadnie głęboko... okazuje, że to wszystko jest stracone. Wszystko zrobiłem źle. Nie tak jak... nie tak jak mogłem... gdybym inaczej myślał. Gdybyśmy...
Zamknął oczy. Usiadł na trawie, rzucił piętkę chleba jakby rzucał kamyk do wody.
- Kupię jakąś wyspę na Karaibach i założę tam plantację papryczki chili. Albo kukurydzy, albo orzechów. Wszystko jedno. Albo nie. Wyjadę w Bieszczady i będę dbał o dzikie zwierzęta. Zbuduję sobie małą chatkę w środku lasu. Codziennie będę przechadzał się jak daleko się da, będę płoszyć kłusowników. Będę prawdziwym pustelnikiem.
Rosette zaśmiała się.
- Pamiętasz jak kiedyś mieszkaliśmy w takiej chatce? Przez miesiąc?
- Sześć tygodni - powiedział, uśmiechając się z nostalgią.
- Kilka lat później pojechaliśmy tam ponownie. To była jedna z naszych małych... jak to nazywaliśmy? Nory do skrycia się przed światem.
Przytaknął.
- Myślisz czasem o nim? - zapytał. - O naszym synu?
- Harveyu?
- Arthurze.
Rose gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Poprawiła sobie czarną spódniczkę, usiadła obok niego. Przez długą chwilę jej twarz ukryta była za ciemnobrązowymi falami włosów. Arthur był ich ukochanym i bardzo rozpieszczanym synem, oboje mieli z nim bardzo głęboką relację. Był zapatrzony w ojca, chciał być taki jak on. Miał prawie dziesięć lat gdy zginął.
- To było wieki temu, Mark - odpowiedziała chłodnym tonem.
- Więc dlaczego tak cholernie boli? Cały czas. Odsuwasz te myśli, odsuwasz ból... wszystko, co przeszkadza w funkcjonowaniu... ale one wszystkie wracają gdy tylko zostajesz sam na sam ze sobą. I spada jak ciężki deszcz. Przygniata. Serce wali, oddech szczypie, oczy nie znoszą światła, zasnąć nie można, a jeżeli już... sny nie są lepsze od rzeczywistości. Bolą tak samo. I człowiek cierpi cały czas. Wiesz co? - powiedział, rzucając jeden z ostatnich kawałków. - Pogoń za życiem... za szansami... pogoń za ciekawością... to nas nigdzie nie zaprowadziło. Ani mnie ani Daniela... Myślę, że wykradnięcie Fioravantim przepisu na uczynienie ciała odpornym na starzenie się było błędem. Wybierając życie, dokonałem błędu życia.
- Nie mów w ten sposób. Nie mów tego.
- Dlaczego?
- Bo to są słowa jakie powiedziałby Daniel.
- Właśnie - przyznał. - Wreszcie widzę pełny obraz. Miał rację.
- Nie. Nie miał racji, Mark - rzekła zdecydowanym i trochę zirytowanym tonem. Prawą ręką złapała jego lewą dłoń i mocno zacisnęła na niej palce. - Nie miał. Nie pozwól, by udzieliła ci się jego paranoja. To bardzo słabe.
- Trudno. Mogę być slaby. Już mi nie zależy.
- Naprawdę? Naprawdę wystarczyło to, że mój brat w końcu się zabił, żeby spadły ci z twarzy wszystkie maski? I co tam było pod nimi, Mark? Bo nie widzę nic konkretnego. Jakby wraz z nimi spadła twoja twarz. Może nigdy jej nie miałeś i dlatego nic tam nie ma? Teraz będziesz przychodził codziennie do tego parku, będziesz karmił te łabędzie aż umrą z przejedzenia? Wystarczyło, że poderżnął sobie gardło, żebyś zorientował się, że nigdy nie był dzielnym rycerzem? I to cię tak dotknęło? Nie widzisz jakie to żałosne? Wyglądasz jak coś, co całkowicie straciło swój kształt. Nie ma ciebie, nie ma mnie. Nie ma Arthura. To co było, nie ma znaczenia, to prawda. Tego nigdy nie było. I nic. To inny świat. To już nie ma ani z tobą ani ze mną nic wspólnego. Daniel żył przeszłością, cały czas, codziennie. Żył tym, czego już dawno nie ma, co nie ma już najmniejszego znaczenia, to go zabijało. Chcesz iść tą samą drogą? Beze mnie, Mark. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Nawet z nim nie miałam już nic wspólnego poza częścią genów. A wiesz, że nawet z nieznajomą osobą można mieć wspólnych wiele genów? Był już dla mnie tylko nieznajomym, nikim więcej. Jeżeli będziesz tęsknił za Arthruem, za nami... za nim... to zniszczy cię tak jak zniszczyło jego.
Wyrwała rękę z jego dłoni, podniosła się.
- Ogarnij się, Mark. Nie jesteś teraz sobą.
Spojrzał na nią.
- A może właśnie teraz jestem sobą?
- Bezkształtną masą bezwartościowych wspomnień. Jeżeli tak, to szkoda, że twoja prawdziwa twarz za tymi maskami okazała się być płaska, gładka i pusta.
Nie odpowiedział na to, nie pokazał żadnej reakcji, odwrócił się tylko znów w stronę stawu. Rosette odeszła kilka kroków, zatrzymała się. Przyłożyła dłonie do twarzy, mocno przyciskając palce do kącików oczu. Odetchnęła głęboko i szybko odeszła.

*

- Harry... Harry... Dlaczego mi nie pomogłeś, Harry? Mogłeś mi pomóc! - krzyczała Cho. - Dlaczego, Harry?

W ciemności widział tylko jej twarz. Okropna rana, która wychodziła od obu stron jej ust, tworzyła wielki przerażający uśmiech. Jej głos był demoniczny. Wyciągała ku niemu zakrwawione ręce, jakby chciała go nimi złapać.
- Harry...
- Cho, ja nie chciałem! - zawołał. 
- Dlaczego, Harry? - powtórzyła tym samym tonem, w którym mieszała się agresja z żalem, bólem i udręką. - Harry!
- Cho, nie chciałem! To nie jest moja wina, Cho...
- Byłam... dla... ciebie... ważna... Harry 
Te słowa zabrzmiały delikatnie.
- Tak, Cho. Byłaś!
Wtedy zobaczył jak obnaża zęby. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie gdy wydała z siebie przeraźliwy ryk. 
- Harry! Harry, Harry! 
- Nie, nie...
Nagle poczuł na sobie zimny dotyk mokrych rąk. Krzyknął. Zacisnął oczy i zaczął się szamotać. Potem wszystko ucichło. Otworzył oczy, ale teraz w ciemności nie jaśniał nawet promyk. Zjawa Cho gdzieś zniknęła. Teraz usłyszał inny głos. Krzyczała, ale zupełnie inaczej. 
- Nie! Harry... Nie! Nie możecie! 
Słowa te zadźwięczały mu w głowie. Słyszał je zewsząd, z każdego kierunku, nawet we własnej głowie. 
- To jest mój syn, nie zgadzam się! Nie!
- Mamo... - szepnął, nie wiedząc czemu.
Trudno było mu złapać oddech. Szarpał się, chciał biec. Uciec. Poczuł jak spada z wielkiej wysokości. Krzyknął z bólu.
- Harry! Harry, obudź się! - zawołał Ron. Gdy to nie poskutkowało, uderzył przyjaciela otwartą dłonią w policzek. 
Aż podskoczył na łóżku. Dyszał, koszulkę miał mokrą od potu a puls jakby właśnie bez przygotowania przebiegł maraton. Szybko sięgnął po okulary z nocnego stolika. Hermiona i Ron patrzyli na niego z niepokojem. 
- Rzucałeś się na łóżku, krzyczałeś... pomyślałem, że lepiej będzie cię obudzić... - mruknął Ron.
- Co wy tu robicie? - wycharkał. Gardło miał wyschnięte na wiór. 
- Już prawie dziesiąta. Śniadanie. Potem mieliśmy zobaczyć się z Draco i Marlene, pamiętasz? - odpowiedziała Hermiona. 
Śniadanie. Ślizgoni. Spotkanie. 
- Tak.
- Wszystko w porządku? 
- Jasne. Zły sen. Dajcie mi parę minut. 
Chwycił ubranie i zniknął w malutkiej przypokojowej łazience. Ron i Hermiona spojrzeli po sobie. Ron usiadł na łóżku, zerknął na szafkę nocną. Leżało tam stare zdjęcie. Kiedy wziął je do ręki dojrzał, że przestawiało młodą dziewczynę o ciemnorudych włosach i wysokiego chłopaka o czarnych włosach. Od razu rozpoznał w nich rodziców przyjaciela: Lily Evans i Severusa Snape'a. Byli wystrojeni jakby wybierali się do opery lub na wystawne przyjęcie. 
- Co jeżeli... no wiesz... on znowu ma TE sny?
- Nie - odparła z przekonaniem. - Przecież... niby skąd?
- Nie wiem... dziwnie wyglądał, widziałaś? Jakby fizycznie cierpiał. 
Hermiona wzięła od niego zdjęcie. 
- A ten sobie wyjechał jakby nigdy nic - prychnął Ron. - I go tu zostawił samego. 
- Nie mów tak, Ron! Przecież wiesz, że to nie prawda. Nie mógł tu dłużej zostać.
- Yhym. Szpiegowanie ważniejsze...
- Przestań! - syknęła. - Dobrze wiesz jaka jest sytuacja.
- Tylko co z tego? On powinien tu być. Tyle czasu był tutaj tylko ze względu na Harry'ego, a teraz gdy jest jeszcze gorzej... Harry przecież nie jest...
- Małym chłopcem - dokończył za niego Harry, który właśnie wyszedł z łazienki. 
- Sorry, stary, ja nie...
- Nie przepraszaj - powiedział spokojnie. - Powiedz mi wszystko co myślisz. 
- Tak? No dobra. Myślę, że twój ojciec, skoro już okazał się żyjącym i który no... faktycznie ciągle cię chronił... powinien tu dalej być by dalej to robić. Jakoś nie przemawia do mnie to, że musiał odejść z Hogwartu. Uczniowie giną, ich poharatane ciała co i rusz znajdujemy w salach szkoły, oskarżają nas, a głównie ciebie o spowodowanie tego... Nie sądzisz, że to się już zaczyna wymykać spod kontroli? Nie chcę żebyście myśleli, że narzekam na niego bo go nie lubię, bo... no... to nie tak... znaczy, nie żebym go jakoś super lubił, ale...
- Ron - wtrąciła cierpko Hermiona. 
- Ale zrobił już tak wiele i nie rozumiem dlaczego akurat teraz zostawił cię w tym bagnie.
Łypnął niepewnie na Harry'ego, ale ten milczał. Po jego twarzy nie widać było żadnych emocji. 
- Okej - rzekł w końcu. - Idziemy na to śniadanie?

- Harry! - zawołała Luna gdy tylko zobaczyła trójkę przyjaciół zmierzającą korytarzem do Wielkiej Sali. Podbiegła do nich. 
- Hej - Harry objął ją krótko. 
- Możemy porozmawiać?
- Ale może przy stole, co? - zaproponował Ron. - Kiszki już mi grają marsza tureckiego. 
- W cztery oczy.
- Oczywiście - Hermiona popchnęła Ronalda do przodu. Po chwili Harry i Luna zostali sami. Większość uczniów już dawno siedziała przy stołach lub była po śniadaniu toteż korytarz był pusty, ale dziewczyna i tak wzięła Harry'ego za rękę i poprowadziła do najbliższej sali, w której nigdy już nie organizowano lekcji. 
- Coś się stało?
Opowiedziała mu o tym, czego świadkiem była w nocy. Harry nie wiedział jak zareagować. Kolejne ciało, kolejne morderstwo... Tutaj, w szkole...
- I był przy tym jakiś uczeń?
Przytaknęła. 
- Uczeń z Gryffindoru.
- Dlatego nie chciałaś mówić przy Ronie i Hermionie? 
- To nie dlatego, że ich podejrzewam... oni nigdy by nie... - westchnęła. Jej jasnoniebieskie oczy lśniły. Było coś jeszcze. - Pomyślałam, że... może... ten uczeń, kimkolwiek jest... może wcale nie jest świadomy tego co robi?


*



Zjedli kolację. Tym razem w domu. Fidelis spał przy kominku. Kajusz opowiadał o dniu, który spędził w galerii sztuki, omawiając różne kwestie z kilkoma artystami, których miał pod swoją kuratelą. To był dla niego dobry dzień. Dla niej też. Po wyjściu ze szpitala wybrała się na długi, samotny spacer po zatłoczonych ulicach Londynu. Wszechobecny ruch, przelewająca się masa ludzi. Potrzebowała takiego hałasu. Potem wróciła do domu. 
Słowa Antoniusza z poprzedniego wieczoru nie dawały jej spokoju przez cały dzień. Długo odsuwała od siebie to przypuszczenie. Organizm dawał jej wskazówki. Słabo spała. Miała mdłości. Ochotę na rzeczy, których nie jadła na co dzień lub których nigdy nie łączyła. Była osłabiona. Jeszcze parę innych poszlak, które prowadziły ją do rozwiązania. Rozwiązania, którego bała się zobaczyć. Bała się sprawdzić. Dłoni jej się trzęsły gdy popołudniu wchodziła do łazienki. Aż sama zaczęła się z siebie śmiać. 
Teraz też się uśmiechała. Wyobrażała sobie jak szczęśliwy będzie Kajusz. Wyobrażała sobie jak jego oczy zalśnią, jak całą twarz rozświetli mu blask radości. Jak najpierw błyśnie w jego tęczówkach niedowierzanie. Jak ją obejmie. Porwie w ramiona. Krzyknie, była tego pewna. 
- Przepyszna kolacja, moja droga - powiedział. Dopił swój sok z kiwi. 
- Cieszę się. 
Kajusz odsunął pusty już talerz, oparł łokcie o blat stołu. Oparł policzki o dłonie.
- Jesteś piękna, moja droga.
Jej jasne włosy ułożone były w kształtne fale, złote kolczyki, naszyjnik, bransoletka i pierścionek, które tworzyły zestaw biżuterii, jaki podarował jej na poprzednie urodziny. Miała na sobie ciemnoczerwoną sukienkę. Ten odcień czerwieni był tak ciemny, że wydawał się prawie czarny. 
- Mówisz mi to codziennie - odparła ciepło. 
- Ponieważ codziennie wprawiasz mnie w coraz większy zachwyt. Za każdym razem gdy na ciebie patrzę, uderza mnie świadomość, jak wspaniałe szczęście mnie spotkało gdy cię poznałem. 
- Mnie również spotkało wspaniałe szczęście gdy cię poznałam.
Podała mu rękę, uścisnął ją, potem zbliżył do swoich ust i pocałował. Przymknął oczy. 
- Nowe perfumy, prawda? Czuję kwiat pomarańczy, paczuli, róże miodowe i trawę cytrynową. 
Przytaknęła. 
- Chodź. 
Zaprowadziła go za rękę do salonu, skąd mieli wyjście na taras i do wielkiego ogrodu. Kajusz zdjął z siebie marynarkę i nałożył ja na ramiona żony.
- Jest już zimno, moja droga. 
Zeszli na żwirową ścieżkę. Stanęli przy krzewie różanym. Kajusz objął Fionę w talii. pochylił się, by pocałować jej szyję. Oszałamiała go zmiennie od tylu lat! 
- Dzisiaj jest pełnia.
Zerknął w górę. Faktycznie, księżyc jaśniał na czarnym niebie w swojej pełnej krasie. 
- To niesamowite, moja droga, zawsze gdy spoglądamy w noce niebo... to tak jakbyśmy spoglądali w przeszłość. Obserwujemy jedyne duchy jakie istnieją. Duchy gwiazd, które wybuchły wieki temu, ale ich światło wciąż do nas dociera. Wciąż możemy je podziwiać. Najpiękniejszy cmentarz. 
Uśmiechnęła się. Gdy ponownie się do niej zwrócił, w jego głosie brzmiało niecierpliwe pożądanie. 
- Może... przygotowalibyśmy sobie gorącą kąpiel? 
Pocałował ją za uchem, tuż pod linią włosów. Odwróciła się do niego.
- Z rozkoszą. Ale najpierw chciałabym ci coś powiedzieć. 
- Słucham, moja droga!
Pogłaskała go po policzku. Poprawiła mu kosmyk blond włosów, który opadł mu na czoło. Przysunęła się do niego. Dłonie położyła na jego ramionach. Powoli zbliżała swoją twarz do niego, aż ich usta prawie się stykały. Spojrzała mu w oczy. 
- Jestem w ciąży - szepnęła cicho, jakby musnął go delikatny powiew wiatru. 
Niebieskie tęczówki błysnęły, jego źrenice rozszerzyły się. Pojawiło się niedowierzanie.
- Ja będę ojcem? - spytał równie cicho.
- Tak. 
- Ty będziesz matką?
- Tak.
- My będziemy rodzicami?
- Tak.
- Bo jesteś w ciąży?
- Tak.
Jego usta rozchylił przepełniony radością uśmiech. Białe zęby błysnęły w ciemności. 
- Bellissima!
Porwał ją w ramiona, zakręcili się w piruecie. Przytulił ją mocno do siebie i ostrożnie postawił z powrotem na ścieżce. Przez chwilę patrzyli się na siebie. Oboje roześmiani. Kajusz jeszcze raz spojrzał na księżyc. 
- EGO ERO PADREM! - krzyknął tak głośno, na ile pozwoliły mu płuca. 

*

Rano zarządzono postój w celu przeszukania całego składu pociągu. Ogłoszono, iż doktor Valeaske zaginął i najprawdopodobniej jest przetrzymywany wbrew woli. Severus był obecny przy tym jak zaglądano do jego przedziału, ale cała procedura nie trwała długo. Do przedziałów sąsiadujących z przedziałem doktora jedynie zaglądano. Wydawało się logiczne, że tam z pewnością go nie znajdą. Jednak wielogodzinne poszukiwania, które zakończyły się dopiero około dziesiątej wieczorem, nie przyniosły spodziewanego efektu, toteż uznano, iż Valeaske został uprowadzony z pociągu podczas awaryjnego postoju. 
Korzystając  z zamieszania, Severus przechadzał się po wagonach z włączoną aparaturą nagrywającą. Potem, w zaciszu swojego przedziału sprawdzał, czy nagrało się coś wartościowego, a co uszło uwadze jego uszu. Było pięciu mężczyzn, których podejrzewał o przynależność do grupy przestępczej Sirnowa. Każdy z nich mieszkał w innym wagonie. Umówili się na, jak to nazwali, partyjkę kart po śniadaniu następnego dnia. Do Paryża nie zostało wiele drogi, ale zdecydowano, że pociąg ruszy z powrotem dopiero o świcie.  Postój w stolicy Francji  wyznaczono na godzinę ósmą rano. Podejrzani mężczyźni rozeszli się do swoich przedziałów i nic nie wskazywało na to, żeby tej nocy Severus mógł uzyskać jakieś znaczące informacje od kogokolwiek innego. Praca szpiega wymagała cierpliwości, wiedział o tym aż za dobrze. 
Pozwolił sobie na zamówienie drinka w wagonie restauracyjnym. Tym razem nigdzie nie widział palacza, który poprzedniej nocy go obserwował. Przy barze siedziało jeszcze kilkunastu mężczyzn, z którymi wdał się w luźną rozmowę. W tylko ten jeden wieczór usłyszał przynajmniej dziesięć razy:
- Bruce Wayne? Jak Batman?
Zamówił drugiego drinka. Stwierdził, ze wypije i pójdzie się położyć. I jutro zadzwoni do Harry'ego. 
- Życzy pan sobie coś jeszcze? Może deser lodowy? - zaoferował barman.
- Nie, dziękuję.
Potarł oczy. Senność przybierała na sile, prawie kręciło mu się w głowie. Teraz, póki jeszcze akcja dopiero się rozgrzewała, powinien korzystać ze snu ile się da. 
Znów poczuł na sobie czyjś wzrok. Na przeciwko baru siedziała kobieta. Nie zdążył zobaczyć jej twarzy. Poderwała się od stolika, szybko kierując się w stronę wyjścia z wagonu.  Z tego pośpiechu zostawiła apaszkę. 
Przeszył go impuls, by pobiec za nią. By zobaczyć kim jest i spytać dlaczego go obserwowała. Odstawił szklankę, porwał pozostawioną apaszkę i ruszył za nią.
- Proszę poczekać! - zawołał, przechodząc do korytarzyka. 
Zastygła tuż przy dużych drzwiach oddzielających wagon od przejścia między kolejnym wagonem. Była wysoka, ale niższa od niego. Może około metra siedemdziesięciu pięciu centymetrów. Miała długie, lekko falowane ciemnorude włosy. 
- Zostawiła pani chustkę.
Wyciągnęła rękę, by oddał ją jej, ale twarz wciąż miała odwróconą. Miejsce, w którym stali było słabo oświetlone. W rogu wisiała tylko jedna lampa, przez co panował tam prawie półmrok. Severus położył ciemnozieloną apaszkę na jej dłoni. 
- Proszę wybaczyć mi natarczywość, ale...


I wtedy na niego spojrzała. Może pod wpływem jego dotyku na swojej skórze, może z grzeczności. Zaszumiało mu w uszach. Przecież wypił ledwie półtora drinka. Nie był pijany. Może zasnął? Może wrócił do przedziału, położył się na koi, a w śnie pojawiła się kontynuacja sytuacji z wagonu restauracyjnego? 
Śnił o niej niezliczoną ilość razy. Ale praktycznie zawsze były to sny retrospektywne. Nigdy nie śniła mu się w wieku, w jakim byłaby gdyby nie zginęła. Słyszał turkot pędzącego pociągu, ale przecież pociąg stał w miejscu. Może to tylko jego puls. 
Miała piękne zielone oczy. Oczy, które poznałby zawsze i wszędzie. 
Jego żuchwa opadła delikatnie. Widząc jego szok, Lily uśmiechnęła się lekko, trochę przepraszająco. Złapała go za rękę i przysunęła się.
- Severus?- szepnęła, jakby pytała czy dobrze się czuje, czy wszystko w porządku. 
- Lily?
- Tak.
Czuł się jeszcze mniej przytomny. Jak to możliwe, że nie pamiętał kiedy poszedł się położyć? Może to przez ten sen. To musiał być sen. A może miał halucynacje? Może ktoś zdołał go otruć? Ale kiedy?
Doskonale wiedziała jakie myśli przebiegały mu teraz przez umysł. Położyła dłonie na jego policzkach. 
- Nie myśl. Proszę, nie myśl - powiedziała czule. 
- Ale...
- Nie myśl. Proszę, Severus... nie myśl...
Była tak blisko niego, prawie do siebie przylegali. Czuł jej ciepło, czuł jej oddech. Widział jej oczy, Poznawał jej głos. Jak można było to podrobić? Serce biło mu zdecydowanie zbyt szybko. Lily zniżyła dłonie do jego szyi. Oblizała usta. 
- Pocałuj mnie. Pocałuj mnie tak jak ostatnim razem
Ostatnim razem?
Ostrożnie ją objął. Zamknął oczy. 
Pocałunek smakował dokładnie tak samo jak ostatnim razem. 




----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Soundtracks:
1. Schubert - Serenade
2. Shy Girls - Second Heartbeat
3. Birdy - Just A Game
4. Nick Arundel - Call Him Off
5. Gnash, Olivia O'Brien - I hate u I love u
6. Pachelbel - Canon in D
7. KD Lang, Tony Bennett - Kiss to build a dream on



3 komentarze:

  1. Ja się pytam, dlaczego tu nie ma komentarzy!

    No jak można nie komentować tak świetnego opowiadania :/ Ludzie, logować się i napisać parę pozytywnych zdań o sstdk, bo tak po prostu trzeba. I tyle :v

    Uwielbiam "The Dark Knight". To opowiadanie, dzięki któremu zupełnie inaczej patrzę na świat. Bardziej realistycznie. Sam fakt, że pod koniec pojawiła się Lily... kocham, ubóstwiam, zwaliłaś mnie z nóg. Tylko nie mam pojęcia jakim cudem nasza kochana pani Potter tak nagle pojawiła się na tym świecie. Teleportowała się z trumny? Ciekawe, czy to nie jakaś zasadzka. Bądź pułapka!

    Aż żal, że tak długo muszę czekać na kolejny rozdział. Naprawdę. Jednakże wiem, że nie każdy ma czas i musi dzielić pasję ze swoim życiem codziennym, więc zrozumiem jak 72 roz. pojawi się dopiero za miesiąc. Zauważyłam, że u Cb trzeba się nieco naczekać, ale powiem tak: WARTO :D

    Pozdrawiam, Cennetyn Black z http://harrypotterilaskawszylos.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam pytanie? Czy ktoś tu jeszcze żyje????????????

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Część postaci jeszcze tak :D.
      Nie miałam czas na publikację kolejnych rozdziałów, następny będzie w drugiej połowie maja, prawdopodobnie za około tydzień. Bieżące informacje zawsze na asku :).

      Usuń