NEXT CHAPTER


.

.

15.07.2018

78.
What became of us





- Piękne, co? Do Halloween urosną jeszcze o stopę! - zawołał Hagrid.
Harry postawił dynię na ziemi, wyprostował się i otarł pot z czoła. Zgodnie z oczekiwaniami, dość wyczerpująca praca fizyczna w postaci pomocy Hagridowi w oporządzeniu dyń, przyniosła skutek. Czuł się spokojniejszy, jakby chaotyczny wir, który miotał się po jego umyśle, w tej chwili ulotnił się całkowicie, pozostawiając po sobie jedynie trochę bałaganu niespójnych myśli. 
Hardodziób leżał przy schodach, obserwował ich z wyraźnym zainteresowaniem, wodząc spojrzeniem żółtych ślepi to za chłopcem, to za swoim opiekunem. Na początku Harry próbował liczyć dynie, był to świetny sposób na skupienie i zajęcie umysłu, ale z pewnym momencie stracił rachubę. Efekt podobny jak przy stosowaniu oklumencji, z którą (co przyprawiało go o poczucie wstydu) wciąż miał czasem problemy. 
Usiadł bezwiednie na jednej z dyń, zerknął tęsknie na majestatyczną budowlę Hogwartu. Niezależnie od tego, co się działo, to miejsce zawsze było dla niego ostoją, prawdziwym domem, ulubionym zakątkiem, teraz stawało się coraz bardziej obce. Jakby jakaś zaraza, wirus czy bakteria, zainfekowały zamek od wewnątrz, atakując powoli każdego z jego mieszkańców. 
- Może herbatki, co? - zawołał Rubeus. - Należy się i solidna porcja strucli za taką robotę! I ja żem zmarzł potwornie, ty pewnie też.
Harry z ochotę zgodził się na tę propozycję. Skończyli w samą porę, kilka minut po tym jak już usiedli przy nierównym stole we wnętrzu chatki, zerwał się silny wiat, a niebo pociemniało od nagromadzonych ciężkich chmur. Wyraźnie zanosiło się burzę. Hagrid podsunął wielki talerz ze struclą, potem zajął się przygotowywaniem imbryka i esencji herbacianej. 
- Wdziałem rodziców tej dziewczyny... jak wychodzili z zamku z psor McGonagall... - zaczął niby od niechcenia. - Myślałem, że zabiorą tę jej siostrę bliźniaczkę ze sobą do domu... Ja bym tak zrobił, cholibka...
- Ron mówił, że Padma nie chciała z nimi wracać - mruknął Harry. 
Hagrid zerknął na niego przez ramię. Westchnął ciężko, schylając się po coś do najniższej półki. Imbryk dygotał lekko pod ogniem. Izba wypełniała się zapachem goździków i miodu. Kieł zachrapał głośno przez sen. Mężczyzna wyciągnął jeszcze po butelce piwa kremowego, kiedy usiadł na przeciwko Harry'ego, wyglądał jakby przymierzał się do rozmowy na temat, którego tak naprawdę wolałby nie poruszać. 
- Jak ty się czujesz, Harry?
W jego glosie czuć było troskę i zmartwienie, ale nie tylko. Była też w nim jakaś dziwna pewność i oczekiwanie, jakby Hagrid był przekonany, że z chłopakiem dzieje się coś złego i chciał żeby ten jak najszybciej to u siebie zauważył.
- W porządku.
Wydał z siebie dźwięk będący formą pośrednią między prychnięciem, a westchnieniem.
- Nie może być w porządku po takich... wydarzeniach. Ty wiesz, że mi zawsze możesz wszystko powiedzieć, nie?
Harry podniósł głowę, popatrzył na Hagrida pytająco. Nie bardzo rozumiał, co on chciał usłyszeć. Że czuje się fatalnie? Że ma problemy z koncentracją i często boli go głowa? Że czuje się samotny i opuszczony? Że ma dość trupów wyskakujących z najmniej odpowiednich dla nich miejsc? Że jeszcze trochę i dostanie paranoi, będzie się bał otworzyć własną szafę? Że był zmęczony? Że pragnął wiedzieć kto stał za tymi teatralnymi morderstwami i po co plątał w nie jego? 
- Trudno czuć się dobrze gdy co chwile ktoś obok ginie - szepnął niechętnie. Wcale nie miał ochoty o tym rozmawiać.
- No jasne, a szczególnie gdy to się dzieje na twoich oczach...
Harry nagle zrozumiał, do czego Hagrid może pić.
- To nie był pierwszy raz gdy widziałem jak ktoś umiera. Poradzę sobie z tym, nie musisz się o mnie martwić.
Hagrid chrząknął. 
- Takie rzeczy nigdy nie spływają po człowieku jak deszcz, Harry. To mogło mieć na ciebie większy wpływ niż zdajesz sobie sprawę. Dobrze sypiasz? Budzisz się w swoim łóżku?
- A co to za pytanie?
Hagrid zamilkł. 
- Możesz mi wyjaśnić o co ci chodzi? - Harry spytał z nieukrywaną już irytacją. - Mam wrażenie, że próbujesz mi coś insynuować. Czy zrobiłem coś nie tak? Nie wiem... zachowuję się dziwnie?
Hagrid przez chwilę unikał jego wzroku. W końcu, trochę niepewnie, zdecydował się powiedzieć coś bardziej konkretnego. 
- Mała Weasley była tu dzisiaj... Martwi się o ciebie bo... Mówiła, że jak wracała z nocnej randki... cholibka, skarciłem ją bardzo, kto to widział, żeby umawiać się na randki w nocy i włóczyć się po zamku kiedy to... w każdym razie... spotkała cię w pokoju wspólnym.
Harry wytrzeszczył na niego oczy.
- Co? Mnie, w nocy? Przecież ja spałem!
- No tak się mnie zdawało, że pewnie nie pamiętasz... to pewnie lunatykowanie, Harry. Ale Ginny była przestraszona tym bo... Powiedziała coś bardzo dziwnego, nie chciałem nawet dawać temu wiary, ale jak se pomyśle co ten cały koszmar mógł...
- Co takiego?
- Powiedziała, że wydawało się jej, że coś ci się stało, bo miałeś zakrwawione ręce i siedziałeś bez ruchu przed kominkiem, ale jak do ciebie podeszła i ją zauważyłeś to... nakrzyczałeś na nią i wybiegłeś.
Harry poczuł się trochę tak jakby Hagrid starał się spłatać mu figla, jakby za moment miał zarechotać i stwierdzić, że to tylko słaby żart.Ale to nie byłoby w stylu Hagrida. 
- To niemożliwe... ja nigdy nie lunatykowałem.
Nagle imbryk zawył i zadygotał niebezpiecznie, ale mężczyźnie udało się w porę ściągnąć go znad płomieni. Nalał herbaty do wielkich, nieporęcznych kufli, przeklinając pod nosem fusy, które wysypały się do środka  z nieszczelnie zamkniętego pojemniczka. Przez te parę minut obaj milczeli. 
- Może dałbyś się zbadać, co? - zaproponował łagodnie Hagrid, stawiając przed nim kufel z wrzącym napojem. - Traumatyczne przeżycia... i to tak liczne w tak krótkim czasie mogły się na tobie odbić w formie tego błądzenia we śnie. Pewnie się zraniłeś, stąd ta krew. Nie można tak tego zostawić Harry, to zbyt niebezpieczne, żebyś nieprzytomny chodził w nocy po szkole, może ci się stać krzywda. Powinieneś pójść do doktora w miasteczku, dostać coś lepszego od tego Eliksiru Uspokajającego, to dziadostwo ledwie  tłumi tremę...
Zaczął mówić tak cicho, że Harry przestał rozumieć sens wypowiedzi, wyłapał tylko kilka słów. Coś o kolacji i świecach, nastroju i przypalonym befsztyku.
- Może... Nie wiem, zupełnie nie pamiętam. Obudziłem się zwyczajnie, w swoim pokoju... No i... ja wiem, że to jest horror, ale byłem już w bardziej traumatycznych sytuacjach...
- Ja się nie znam, Harry, ale myślę, że takie nawarstwienie się tylu przeżyć może człowieka nerwowo wykończyć. Dowiedziałeś się, że Severus jest twoim ojcem...
- Przecież to pozytywne przeżycie! - zaprotestował.
- Tak, ale silne, co nie? Zaczęły się te morderstwa, zginęły osoby, które znałeś, a jeszcze śmierć Daniela Sauvage... takie rzeczy są nie bez znaczenia.
Harry w duchu przyznał mu rację. Co prawda, wydawało mu się, że znał Daniela dość płytko, ale przez to, że on zawsze troszczył się o niego, Rona i Hermionę, zawsze mogli liczyć na jego pomoc, czuł, że Sauvage był osobą mu bliską. 
Niespodziewanie poczuł ulgę. Jeżeli okaże się, że to przez lunatykowanie jest taki obolały, ma problemy ze snem i generalnie nie najlepszą formę, to stosunkowo łatwo będzie sobie z tym poradzić. Dostanie receptę na jakiś eliksir albo pastylki i one powinny załatwić sprawę. 
- Nie rozumiem tylko dlaczego Ginny przyszła z tym do ciebie. Dlaczego mi wprost nie powiedziała? Widzieliśmy się przecież na obiedzie.
Hagrid wzruszył ramionami.
- Powiedziała, że bała się twojej reakcji. Spacerowały tu z koleżankami... robiły chyba jakieś notatki na zielarstwo czy cuś. 
Harry wepchnął sobie do ust pokaźny kawałek strucli. Była trochę gumowata, ale wystarczająco smaczna dla pustego żołądka. Właśnie zamierzał opowiedzieć Hagridowi o zaginionej Mapie Huncwotów, kiedy u drzwi rozległo się odnośne pukanie. 
Do środka wpadł - dosłownie wpadł, wiatr był już wystarczająco porywisty, by spychać człowieka z jego własnych nóg - Remus Lupin. Jasnobrązowe włosy sterczały na wszystkie strony, policzki miał zarumienione jakby biegł całą drogę od zamku, a płaszcz niezapięty. Z trudem zamknął drzwi i lekko dysząc oparł się o ścianę.
- Hagridzie, czy... oh, Harry! Nie spodziewałem się ciebie...
Wyraz twarzy wyraźnie wskazywał, że obecność Harry'ego nie była mu specjalnie na rękę.
- Harry pomagał mi z dyniami. Coś się stało, Remusie?
Lupin skrzywił się w grymasie bólu i złości.
- Czy zauważyłeś żeby zniknęła ci jakaś sklątka? Ktoś ją zabrał? Może chciał pożyczyć?
Hagrid roześmiał się. Myśl o tym, by ktoś chciał wypożyczyć sklątkę, była dość zabawna. Nie były to zwierzęta z którymi ktokolwiek chciał miło spędzać czas, poza osobami takimi jak Hagrid, które miały fiksum dyrdum na punkcie dziwacznych i niebezpiecznych stworzeń. 
- Nie. Zaatakowała cię?
Lupin podszedł do stolika i głośno odsunął krzesło. Usiadł ciężko i popatrzył na nich. Harry poczuł, że sprawa wcale nie jest zabawna 
- Chodzi o to, że... jedna sklątka była przy... W każdym razie... znaleziono kolejnego zamordowanego ucznia. Pierwszoklasistę. 
Hagrid odstawił kufel na stół tak mocno, że aż dziw, że naczynie nie rozbiło się na kawałki.
- To się stało teraz? - spytał pustym głosem.
Remus pokręcił głową. 
- Nie, pani Pomfrey stwierdziła, że musiał zginąć w nocy, ale wezwali już swojego patologa. Dopiero jakieś półgodziny temu go znaleziono, w jego pokoju... Ci aurorzy z Ministerstwa przetrząsają teraz całą wieżę Gryffindoru...


*

Podczas gdy aurorzy przeszukiwali wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu śladów, prawie wszyscy Gryfoni czekali w Wielkiej Sali aż te procedury dobiegną końca i będą mogli wrócić do swoich pokoi. Tylko niewielka część wolała czekać na korytarzu na siódmym piętrze, wśród nich byli Harry, Ron i Hermiona. Siedziała kilka schodów niżej od nich. Była tak zamyślona, że nawet nie uczestniczyła w rozmowie. 
- Może znajdą twoją mapę - mruknął Ron.
Harry przytaknął z nadzieję, ale zaraz pomyślał, że tak wyjątkowy przedmiot na pewno bardzo by aurorów zainteresował i z chęcią znaleźliby jakiś pretekst by ją skonfiskować i raczej już by jej nie odzyskał. 
- Wiesz co... ona mnie chyba lubi.
- Padma?
- Yhym... - Ron zerknął na niego niepewnie. - Wiesz, cały dzień spędziliśmy dzisiaj razem... Poszliśmy na boisko, pokazałem jej trochę zwrotów na miotle i sztuczek... a potem... Potem się całowaliśmy... Ona zaczęła! - dodał szybko.
- O! To chyba dobrze?
- No... tak. Ale wiesz, ona chyba jest jeszcze w szoku, dopiero co straciła siostrę... sam nie wiem co o tym myśleć. 
- Skoro jest dobrze, to nie myśl za dużo.
- Chyba masz rację, jeszcze coś zepsuję. 
Długo siedzieli starając się zająć się nawzajem błahymi tematami, aż podbiegł do nich Seamus.
- Słyszeliście?! - zapytał podekscytowanym szeptem. 
- Co takiego? Znaleźli coś?
- Nie wiem, ale tym razem ten świr zostawił wiadomość! Deanowi udało się dowiedzieć od paru osób, które zdążyły to zobaczyć zanim nas wszystkich wygonili. 
- Wiadomość? - Hermiona wyrwała się z transu.
- Tak, ponoć mają porównywać charaktery pisma... - przeszukał sweter, w lewej kieszeni znalazł zmiętą kartkę. - Spisaliśmy ten dziwaczny wierszyk.
Harry wziął od niego kartkę i razem z Ronem i Hermioną pochylili się nad nią.

Zapraszam was do zabawy, małe bęcwały 
Finezja i czerwień, to moje ideały
Ty uciekaj precz, na nic się to zda
Będzie z ciebie piękna ohyda


*

Matthew Cramm jak zwykle uśmiechnął się gdy tylko przekroczyła próg jego gabinetu. Jak zwykle nerwowo poprawił kwadratowe okulary i otrzepał swój lekarski kitel, jakby chciał z niego strząsnąć jakieś niewidoczne pyłki. Młody lekarz, który zastąpił Grega Atresa na stanowisku opiekuna  medycznego członków dawnej grupy badawczej Biogenessia. Niewielu już ich zostało. Chociaż stary Atres od dawna miał dość swojej pracy i co pacjenta popijał sobie z piersiówki, a kierownictwo odetchnęło z ulgą posyłając go w końcu na emeryturę, Cramm nie był w opinii Lily bardziej użyteczny, chociaż niewątpliwie ambicji mu nie brakowało i bardzo się starał. 
Skinęła mu bez słowa na przywitanie i bez zbędnych kurtuazji zaczęła się rozbierać do badania. Cramm nie patrzył na nią, udawał, że czyta wyniki badań, ale jego oczy wpatrywały się bez ruchu w jeden punkt. Był ostrożny od czasu kiedy kilka miesięcy wcześniej Lily odmówiła mu wspólnego wyjścia na randkę. Co prawda, nie określił tego spotkania precyzyjnie, jednak podtekst był wystarczająco czytelny. 
Była już znudzona tymi comiesięcznymi kontrolami. Służyły tylko uzupełnianiu akt i szacowaniu czy cokolwiek postępuje inaczej aniżeli w poprzednich przypadkach. Cramm zmierzył jej ciśnienie, obejrzał skórę i gardło, osłuchał pracę serca. Ściągnął stetoskop, skierował się do metalowej szafki po pudełeczko i przybory do pobierania próbek. 
- Dzisiaj rano zmarła Higgs - powiedział, nie odwracając się. 
- Joan? - Lily poruszyła się niespokojnie. - Już?
- Tak, córka ją znalazła... w wannie pełnej wody. Przygotowała sobie nawet Wywar Żywej Śmierci, ale nie zdążyła go zażyć... Plamy zauważyła kilka tygodni temu, ale nie zgłosiła tego... Zostawiła coś w rodzaju listu pożegnalnego.
- Dlaczego to postąpiło u niej tak szybko?
Wzruszył bezradnie ramionami. Pobrał od niej próbkę śliny, skóry oraz zrobił kilka zdjęć specjalnym aparatem do badania oczu. 
- Może to dlatego, że nie brała leków? Wiesz, że od czasu... miała problem z alkoholem. 
- Biedna Martha, nie wyobrażam sobie co to za szok znaleźć matkę w takim stanie... i to dla nastolatki. 
- Wiele razy widziała ją pijaną... Dzisiaj zajmuje się nią psycholog. Ale... - usiadł na przeciwko niej, na białym metalowym stołu. Niebieskie oczy skupił na jej spokojnej twarzy. - Jak ty się czujesz?
- Dobrze - odparła beznamiętnie. - Co mówią moje wyniki?
Sięgnął po stos wydruków leżących na biurku. 
- Bez znaczących zmian, można powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Bierzesz leki?
- Tak.
- Chcesz, żebym przepisał ci coś mocniejszego?
- Myślę, że nie ma takiej potrzeby.
Zeskoczyła z kozetki. Szybko naciągnęła koszulkę, bluzkę i ołówkową spódnicę. Tym razem Matthew nie odwrócił wzroku. 
Miał pecha. To zawsze powtarzał mu ojciec. Miał cholernego pecha. Chociaż mogłoby wydawać się inaczej. Już na początku życia czekał go wyjątkowo trudny poród, przy którym omal nie zginął on i jego matka. W jej przypadku śmierć została tylko nieznacznie odroczona - kobieta zginęła w połogu, w pożarze ich starego domu, a raczej domu po dziadkach, który i tak nadawał się już tylko do rozbiórki. Przypadkiem sąsiadowi udało się uratować dziecko. Podejrzewano, że matka sama podłożyła ogień, sądzono że cierpiała na depresję poporodową, ale nie było na to wystarczających dowodów. Dopiero wiele lat później dowiedział się od ojca, że przy porodzie doszło do śmierci - zmarł jego brat bliźniak i być może tego nie potrafiła przeżyć ich matka. 
- Posłuchaj, potrzebuję twojego podpisu... - Sprawnie przeszukała torebkę, wyciągnęła kilka spiętych dokumentów, które położyła na jego biurku.
Matthew przez chwilę zapoznawał się z nimi, aż zmarszczył brwi i uniósł na Lily zaskoczone spojrzenie. 
- Wiesz, że nie mogę podpisać tego zaświadczenia.
Przytaknęła, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.
- Projekt trwa kilka miesięcy, nikt się nie zorientuje, że nie jestem okazem zdrowia. Po jego zakończeniu wrócę tutaj tylko po to by zabrać resztę swoich rzeczy i dopełnić formalności związanych z przeniesieniem. Rozumiem, że poczucie uczciwości nie pozwala ci poświadczać nieprawdy, ale musisz przyznać, że szkodliwość jest znikoma.
- Dlaczego chcesz wyjechać? - Westchnął kiedy po dłużej chwili nie otrzymał odpowiedzi. Evans patrzyła na niego wyczekująco, wyraźnie nie miała zamiaru niczego mu zdradzać. - Lily...
- Przysługa za przysługę?
- Ja... Właściwie... Dobrze. Podpiszę to wszystko jeżeli spotkasz się z doktor Crowfeld. 
Parsknęła.
- Nie, wiele razy powtarzałam, że nie potrzebuję żadnej terapii.
- Jedno spotkanie. Przysługa za przysługę?
Zgodziła się. 



 Soundtrack
 Podążając za źródłem światła doszła do końca korytarza prowadzącego do przestronnego salonu. Paliło się tylko kilka lamp, tuż ponad ogromnym płaskim ekranem i nad obrazami po obu przeciwległych stronach. Chłodne nocne powietrze wprawiało w delikatny falujący ruch zasłony przy drzwiach tarasowych. W oddali migotały miejskie światła. Nieopodal najdłuższej sofy, przy niskim stoliku do kawy, siedział wysoki mężczyzna. Pochylał się do przodu, w ręku trzymał karton mleka, z którego co chwilę popijał. Na stoliku czekała butelka wina i dwa puste kieliszki. Z głośników eleganckiej wieży płynęła cicha, smutna muzyka. 
Przyglądała się Markowi przez dłuższą chwilę, zanim odłożyła torebkę na komodę i podeszła w jego stronę. Podniósł głowę gdy stanęła przy nim. Bez słowa usiadła obok, oczekująco spoglądając na pękatą butelkę trunku. Uśmiechnęła się na widok znajomej etykiety. Pamiętał, że uwielbiała Pavillon Rouge du Château Margaux.
Blada twarz, ciemne plamy nad policzkami. Jasnoniebieskie oczy wypełnione smutkiem i zadumą. Znała to spojrzenie aż za dobrze, mimo że rzadko gościło na jego twarzy. Ten rodzaj głębokiego bólu, którego trudno było opisać i na który Mark Dent zazwyczaj sobie nie pozwalał. Żył już tak wiele lat, ale wciąż udawało mu się być silnym, doprowadzać wszystkie wyznaczane przez siebie plany do sukcesu. Wciąż udawało mu się być silnym człowiekiem, który nigdy nie tracił woli walki. Porażka i słabość były wbrew jego walecznej i nieugiętej naturze. Może to w nim ją oczarowało. Żar ambicji, niepohamowana, wręcz arogancka wiara we własne możliwości. Jednak i  tego potężnego człowieka spotykały czasem niepowodzenia. 
Rzucił pusty już karton w kąt. Rozluźnił krawat, następnie sięgnął po butelkę, otworzył ją w mgnieniu oka i napełnił do połowy obydwa kieliszki. Korek potoczył się po blacie, bezgłośnie spadł na dywan. Rose posmakowała wina z zamkniętymi oczami. Ciężki, wytrawny smak wypełnił jej usta.
- Dziękuję, że przyszłaś. - Jego głos wydobył się jakby z oddali. Brzmiał jakby spowijała go gęsta mgła. - Powinnaś o tym wszystkim wiedzieć...  - Mocno potarł twarz wnętrzem dłoni. - Chodzi o Harvey'ego...
- Tak?
Opowiedział jej o ostatnich miesiącach i niepokojących, niezrozumiałych zmianach w zachowaniu ich syna.
- To eskalowało...  Skontaktowałem się więc z tym psychiatrą dziecięcym, którego polecił mi Celter. Harvey... nie dało się już z nim normalnie rozmawiać. Był cały czas przerażony, niespokojny. Cały czas. - Głos Marka załamał się. Jednym łykiem opróżnił kieliszek, następnie ponownie go napełnił. - Nie chciał spać, bo bał się, że przyjdzie po niego jakieś monstrum i zabierze... Kiedyś... kiedyś gdy coś go przestraszyło, wystarczało, że brałem go w ramiona, albo wytłumaczyłem, że nic złego mu nie grozi, a teraz... nawet nie chciał już ze mną rozmawiać... Nie dawał się dotknąć... - Wyprostował się nagle. - W każdym razie, ten psychiatra niemal bez wątpienia stwierdził schizofrenię dziecięcą. Ja wiem, że zaszłaś w ciążę, donosiłaś ją tylko na moją prośbę i po narodzinach Harvey'ego ja przejąłem pełną opiekę, ale pomyślałam, że musisz o tym wiedzieć... jesteś jego matką.
Rosette zastygła. Kilka kolejnych minut upłynęło im w ciszy.
- Czy Harvey jest teraz w swoim pokoju?
Mark pokręcił głową. 
- Lekarz stwierdził, że najlepsze dla niego będzie leczenie w specjalistycznym ośrodku zamkniętym dla dzieci w Szwajcarii. Sprawdziłem ich, zgodziłem się i załatwiliśmy niezbędne formalności. Harvey nawet nie zauważył, że... - Szybko przetarł oczy, nie chcąc wypuścić z nich łez. - Przeprosiłem go za to, że go zawiodłem... Obiecałem, że to wyłącznie dla jego dobra i zabiorę go do domu najszybciej jak to będzie możliwe. A on... nawet nie chciał, żebym go przytulił, nawet nie zwracał już na mnie uwagi... Wiem, że będzie lepiej. Muszę myśleć, że będzie lepiej, ale dzisiaj chciałbym się tylko upić. 
Odstawiła kieliszek, by położyć dłoń na ramieniu Marka. Położył na niej swoją i splótł swoje palce z jej palami. 
- Przykro mi, że nie byłeś z tym sam  Przykro mi, że... przez ten czas... nie było mnie z wami.
Popatrzył na nią. Ich twarze dzieliło jedynie kilkadziesiąt centymetrów. Na nowo poczuł jedność z tą kobietą. Ukochaną żoną. Matką jego dzieci. Jednego syna stracili w tragicznych okolicznościach, drugiego zabierała im choroba. Poczuł się znowu jak po śmierci Arthura: słaby, bezradny, zraniony i bezsilny. Pokonany, przez okoliczności poza jego kontrolą. Przegrany. Aczkolwiek dzięki Rose, tak jak wtedy, nie musiał dźwigać tego bólu w pojedynkę. Ich wspólne dziecko i ich wspólny ból. Zacisnęła palce. Nagle uświadomił sobie, że ten przyjemny zapach pochodził z jej perfum. 
- To może zabrzmieć źle i dziwnie, ale po diagnozie Harvey'ego... doznałem wrażenia, jakby Daniel... jakby on był gdzieś daleko, jakby tylko wyjechał na jakiś czas... 
- Pamiętam jak byliśmy dziećmi, Daniel bardzo niewiele mówił. Nie wiem czy to dlatego, że Antoine nie zwracał na niego uwagi, a nasza matka zawsze go uciszała, czy taki po prostu był, ale... - Westchnęła głęboko. - Zawsze był taki zamyślony, nieobecny. Jakby udawał, że wcale go tam nie było. Tęsknię za nim, Mark. - Jej oczy zaszkliły się. - Bardzo za nim tęsknię. Widziałam jak cierpiał. Gdy pomyślę, że nasze dziecko musi przechodzić przez coś podobnego to...
Ukryła twarz w dłoniach, z całych sił próbując się uspokoić. Mark przysunął się, delikatnie objął ją ramieniem. 
- Obiecałem sobie, że zrobię wszystko, by Harvey nigdy nie czuł się tak opuszczony jak Daniel wtedy. Gdy tylko jego stan się poprawi, zabiorę go do domu i zrobię wszystko, co będzie potrzebne. 
- Chcę być przy tym - wyznała zdecydowanym tonem. - Chce być przy nim razem z tobą, tak jak powinnam jako jego matka. 
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Mark przytulił ją mocno. Zamknął oczy, opierając podbródek o czubek jej głowy. Przyjemny różany zapach jej szamponu wtargnął do jego nozdrzy. Ciepło jej ciała rozgrzało go. Niespodziewanie zadrżała. Rozpłakała się, całkiem zapadając się w jego ramiona. Nie pamiętał już kiedy ostatnio słyszał jej płacz, ale od tego dźwięku zabolało go serce. Po kilkunastu minutach, choć równie dobrze mogła upłynąć godzina, odsunęła się i uniosła ku niemu oczy. Tusz i cień rozmazały się całkiem na jej powiekach, utworzyły ciemne strużki łez na jej policzkach. 
- Tak bardzo mi go brakuje, Mark... Mojego ukochanego brata - zaszlochała. - Nie mogę sobie tego wybaczyć... Złamałam daną mu obietnicę...
Odwróciła się, kuląc nad kolanami. Kaskada brązowych fal zasłoniła jej twarz. Mark odsunął je delikatnie. 
- Obietnicę?
- Kiedy byłam mała okropnie bałam się ciemności. Zasypiałam spokojnie tylko w pobliżu Daniela. Przychodziłam nocami do jego pokoju, zazwyczaj i tak nie spał, potrafił całą noc przesiedzieć na łóżku, patrząc w ciemność. Przytulałam się do niego i dopiero wtedy czułam się prawdziwie bezpieczna. Którejś nocy obudziły mnie odgłosy burzy, rozpłakałam się. Pamiętam, że wziął mnie za rękę i pozwolił mi płakać w swoje ramię. Gdy się uspokoiłam, poprosił mnie, bym obiecała mu, że zawsze gdy będę się czegoś bała, zwrócę się do niego, cokolwiek by to nie było. Obiecałam i poprosiłam go, by on obiecał mi, że wtedy zawsze blisko, żeby mnie przytulić...
Smutek zamglił jej oczy. Opuściła głowę, nagle jakby opadły ją siły
- Rose...
Uniosła się trochę.
- Tęsknię za tobą, Mark...
Zmieszała się i odsunęła, jak gdyby od razu pożałowała tych słów. Na jej twarzy pojawił się grymas. Chciała zebrać się w sobie, wstać i wyjść z tego domu jak najprędzej, jednak jej ciało niemal pulsowało, czując bliskość Marka. Jego dłoń ostrożnie złapała jej podbródek, kierując go w stronę jego twarzy. Opuszkami pogładził miękkie policzki, drugą ręką odgarnął jej włosy do tyłu. Patrzyli sobie w oczy, oboje czując głęboką więź między sobą. Nachylił się jeszcze bliżej, prawie stykali się już czubkami nosów. Rozchylił usta i nie czekając już ani sekundy dłużej, pocałował ją mocno. W pierwszej chwili drgnęła z zaskoczenia, ale potem odpowiedziała całując intensywniej. Ich spragnione, stęsknione usta nie mogły się sobą nasycić. Prawa dłoń Marka powędrowała do jej lędźwi, przycisnął ją do siebie, drugą dłoń wplątując w jej włosy. Jej palce zacisnęły się na jego koszuli. Szybko rozpięły wszystkie guziki z góry do dołu. 
- Podoba mi się ta inicjatywa - szepnął, gdy na moment przerwali pocałunek, by złapać oddech. Pociągnął ją za rękę, podnosząc ich oboje z posadzki. Szybko objął pod pupą i podniósł do góry. Objęła go za szyję, a nogi splotła wokół jego ud. Chociaż oczy wciąż miała zaczerwienione od łez, uśmiechnęła się szeroko. W chaotycznym objęciu udało im się szybko przedostać do sypialni. Rosette wypadła swobodnie z jego ramion, wskoczyła na ogromne łóżko i usiadła na piętach, wlepiwszy w niego oczekujące, głodne spojrzenie. 
- Chodź do mnie.
- Nie musisz mnie namawiać - odparł z chytrym uśmieszkiem. 
Niedbale ściągnął buty i kopnął je w kąt. Kiedy stanął przy krawędzi łóżka, Rose złapała z pasek przy jego spodniach. Pozbyła się go w pośpiechu, następnie rozpięła zamek, a spodnie opadły w dół, zanim Mark zdążył całkiem się z nich wyswobodzić, chwyciła za jego bokserki i ochoczo je zsunęła. 
- Tęskniłam za nim - szepnęła, gładząc penisa. 
- A myślałem, że za mną?
- Chciałbyś, Dent - zachichotała. 
- Brakowało mi... ohhh...
Zalewająca go fala przyjemności odebrała mu zdolność wypowiedzi pełnymi zdaniami. Zamknął oczy, odchylił się nieznacznie od tyłu. 
Po kilkunastu minutach, Rosette odsunęła się, przeturlała na środek łóżka i wyraźnie czekała, by do niej dołączył. 
- Droczysz się ze mną?
- Zawsze! Chcę żebyś mnie rozebrał - powiedziała, opadając miękko na jedwabistą pościel.
- Z rozkoszą. Ta bluzka nie będzie już potrzebna, tego też musimy się pozbyć... o i tego...
Rozpinając jej spódniczkę, całował ją od szyi schodząc coraz niżej. Jej piersi podnosiły się i opadały w szybkim oddechu. Przez skórę czuł bicie jej serca. Cudowne, łączące się ciepło ich ciał. Jęknęła cicho, gdy składał pocałunki poniżej jej pępka, dłońmi gładząc wewnętrzne strony jej ud. 
- Mark...
Pozwolili porwać się pożądaniu. 


------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Russ - Losin Control


Zapraszam do dyskusji, pytań, wszystkiego :)

3 komentarze:

  1. Kiedy następny rozdział?

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, hej! Jakiś czas temu wpadłam na tego bloga i mega mi się podoba! Czy jest szansa na jakiś ciąg dalszy albo chociaż na przeczytanie innych Twoich prac? Podoba mi się Twój styl i naprawdę przyjemnie czyta się Twoje prace!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aw,dziękuję! Bardzo mi miło!
      Mam nadzieję na dniach udostępnić kolejne rozdziały i wrócić do regularnego publikowania :).

      Usuń