14.08.2014

63.
Drowning knight


My bones keep breaking
Tearing me away from the quiet
I need to sleep
I wanna fall down
I've never ever ever felt so weak
And the only way out is death

Ocknął się. Przez chwilę czuł jedynie promieniujący ból z ramienia i tułowia. Ciemny, rozmazany, jakby otulony czarną mgłą obraz powoli nabierał ostrości i kolorów. Severus zamrugał kilkukrotnie, stopniowo odzyskując przytomność. Kilka minut zajęło mu zorientowanie się w swoim położeniu. Wokół słychać było typowy dla Londynu wielkomiejski szum, monotonny hałas przejeżdżających nieustannie samochodów. Powietrze poranka uderzało chłodem. Wkrótce poczuł na sobie ciężkie krople deszczu.
Znajdował się w wąskim zaułku pomiędzy gmachem Fioravanti Enterprises&Industries, a sąsiadującym biurowcem. Krew zdążyła zaschnąć już na jego ubraniu, ale świeże strużki wciąż leniwie sączyły się z ran. Czuł w gardle nieprzyjemny ucisk i wrażenie, jakby ktoś pocierał je papierem ściernym. Każde wciągnięcie powietrza drażniło jego nozdrza, ale nie był to ból nie do wytrzymania. W porównaniu do tego, czego już w swoim życiu doświadczył, teraz był w całkiem niezłym stanie.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że żyje. Fakt ten zaskoczył go i zaniepokoił jednocześnie. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał było rozpoznanie ulatniającego się gazu i dobiegające z oddali okrzyki zaklęć. W pierwszej chwili po odzyskaniu zmysłów, spodziewał się, że został zabrany do jakiegoś laboratorium, czy gdziekolwiek składowano znalezionych w archiwum szpiegów. Albo ich ciała.
Przetarł twarz dłonią i rozejrzał się wokół. Przy wejściu do zaułka stał czarny, z pewnością bardzo drogi samochód. Ruszył niespodziewanie i odjechał z piskiem opon. Nikogo oprócz niego tam nie było, nie licząc chrapiącego w kącie burego kota. Przy jego łapach leżało kilka obgryzionych prawie do kostek myszek.
Czy to możliwe, by tak po prostu go stamtąd wyrzucili? Nie interesując się nawet kim jest? Maskę a la Zorro wciąż miał na sobie. Może wiedzieli. Może spodziewali się go. Może pozwolili mu tak długo przeglądać archiwa jak długo nie zbliżył się do prawdziwie istotnych politycznie dokumentów? Poczuł pulsujący ból w skroni.
Istniała jeszcze jedna możliwość. Udało mu się trafić pozostałych, a następnie w amoku spowodowanym wdychanym gazem, zdołał wydostać się na zewnątrz, a potem padł nieprzytomny właśnie w tym miejscu. Możliwe. Może nawet najbardziej możliwe spośród wszystkich opcji. Przewiał za tym fakt, iż wciąż był żywy i raczej sprawny. Teraz nie był jednak odpowiedni moment na roztrząsanie tej kwestii, musiał jak najszybciej stamtąd zniknąć.
Przytrzymując się ściany, podniósł się do góry. Wyciągnął z ukrytej kieszonki fiolki i wypił duszkiem zawartość wszystkich trzech. Od razu poczuł się nieco lepiej i bardziej przytomnie.

- To nic wielkiego. Dziękuję – powiedział, przyjmując szklankę wody.
Siedział na miękkim krześle w przestronnej kuchni swojego domu w Ealing. Ściany w kolorze pistacjowej zieleni dopasowywały się do jasnych, drewnianych mebli. Zapatrzył się w białe, wyszywane delikatnym wzorkiem zasłony, powiewające od przeciągu z otwartego okna. Eileen rozerwała koszulę na jego ramieniu, przymierzając się do opatrzenia rany. Wyglądała jak postać żywcem wyjęta z czarno-białej fotografii. Długie, czarne włosy związane czarną, aksamitną wstążką, a skóra była jak kość słoniowa. I elegancka, biała koszula z żabotem włożona w czarną, wąską spódnicę. Tylko jej paznokcie wyróżniały się granatową barwą.
Severus skrzywił się kiedy poczuł pieczenie i szczypanie wokół rany gdy tylko została oblana eliksirem odkażającym. Ułożył się wygodniej. Widział w jej niebieskich oczach przerażenie i potrzebę usłyszenia wyjaśnień. Uspokojenia, że to faktycznie nic wielkiego.
- Bywało gorzej - mruknął, starając się lekko uśmiechnąć.
Spojrzała na niego.
- Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.
- Au - syknął.
Godzinę później, opatrzony i najedzony został siłą perswazji zmuszony do położenia się. Z jakiegoś powodu nie miał ochoty od razu wracać do zamku. Niewiele miał tam też do zrobienia. Nie licząc stosu niesprawdzonych testów i prac domowych, ale tym nawet nie zaprzątał sobie myśli. 
Przyglądając się domowi już z zewnątrz można było dojść do wniosku, iż kosztował bardzo dużo. Najwyraźniej MI6 naprawdę potrafiło wynagrodzić swoim agentom poświęcenie dla służby. Severus był tam już kilka razy, ale wciąż nie obejrzał wszystkich pomieszczeń. W tej chwili leżał w salonie. Było to wielkie pomieszczenie, w którym centralne miejsce zajmował jasny, marmurowy kominek, nad którym umieszczono ekran. Kremowe ściany zastawione były solidnymi, drewnianymi regałami, w całości wypełnionymi książkami. Z sufitu zwisały piękne, kryształowe żyrandole. Wysokie okna zapewniały słoneczne oświetlenie i przejście na taras, a z tarasu do ogrodu. W jednym z kątów stał duży zegar ze złotą tarczą, cicho odmierzając kolejne sekundy z każdym ruchem wahadła. 


Osunęła się odrobinę w dół, przesuwając twarz do jego szyi, całując delikatnie. Daniel objął ją jedną ręką i przysunął mocniej do siebie, boleśnie zaciskając dłoń na jej skórze. Pocałował ją krótko i oparł brodę o jej czoło. Oddychał ciężko, trudno mu było nawet utrzymać pionową postawę. Alaya tuliła się do niego z nadzieją, że i Daniel powoli się uspokajał. Zamknął oczy, równocześnie zaciskając drugą dłoń na trzymanym w niej sztylecie. Długo stali wtuleni tak do siebie, przysłuchując się wzajemnie swoim oddechom. Alaya wsłuchiwała się też w bicie jego serca. Mocne, nierówne, co jakiś czas zwalniające lub nagle przyśpieszające. Była tak blisko Daniela, że jeszcze bliżej być się nie da, ale to wciąż nie było wystarczająco blisko. To pragnienie, które chciało coraz więcej, coraz bardziej, coraz mocniej i coraz bardziej rozpaczliwie. Pragnienie, które nigdy nie mogłoby zostać w pełni zaspokojone. W pewnym momencie Alaya poczuła jak zaczyna przysypiać. 
- Przykro mi - szepnął. 
Nic na to nie odpowiedziała, pokręciła jedynie głową. 
- Kocham cię, ale nie potrafię... nie potrafię już tego okazywać. Jestem zmęczony.
- Wiem.
- Bardzo. Nie potrafię już walczyć, nie chcę...
Ugiął kolana, opadając w jej ramiona. Nie wiedzieć czemu, pomyślał o pierwszej chwili, w której ją zobaczył. Tak wiele lat temu! Pomimo upływu czasu, wspomnienie to było wciąż świeże, żywe, pełne emocji. Pomyślał, że wtedy to właśnie skazał ich oboje na życie w cierpieniu. Powinien był zostawić ją w spokoju, nie zbliżać się nawet na krok. Zignorować pragnienie kochania jej, bycia przy niej. Pozwolić jej żyć normalnie, być szczęśliwą. Jednocześnie wiedział, że ona wcale nie chciała być szczęśliwa. Nie postrzegała życia w taki sposób. Szczęście nigdy nie było dla niej celem. Była to jedna z rzeczy, która tak bardzo go w niej fascynowała. Kiedyś.
Przytulił się do niej jeszcze mocniej. Powoli uniósł dłoń, w której trzymał sztylet i przyłożył sobie do szyi.
- Kocham cię.
Jego głos był bardzo słaby, przytłumiony, jakby dobiegał z oddali. Alaya przytrzymywała go pod ramiona, zastanawiając się czy pozostało jeszcze coś, co mogłaby dla niego zrobić. Cokolwiek. Najgorszą rzeczą było bezradne obserwowanie jak ukochana osoba tonie, nie będąc w stanie przekonać jej, że wciąż może unieść się ponad powierzchnię. Nie będąc w stanie pomóc. Czuła się jakby wciąż pozostawały możliwości pomocy Danielowi, ale ona ich nie widziała, nie szukała wystarczająco dobrze, była niedostatecznie zaangażowana. Jakby coś jej umykało.
Pogładziła go delikatnie po plecach, przesunęła dłoń wzdłuż jego ręki, po ramieniu, dalej po przedramieniu. W tym samym momencie Daniel chciał wbić ostrze sztyletu w swoją szyję.
- Daniel, nie - jęknęła błagalnie.
Złapała go za nadgarstek, próbując odciągnąć jego rękę jak najdalej. Chociaż wyczerpany i bardzo osłabiony, Daniel wciąż był o wiele silniejszy od niej. Nie myślał już o tym, że stoi przy swojej ukochanej żonie. Jedynej kobiecie, którą kochał przez całe swoje życie. Praktycznie wcale nie myślał, jego ruchy były mechaniczne, niemal zaprogramowane na wykonanie polecenia. Zamianie w czyn podjętej w mózgu decyzji.
Alaya pisnęła z bólu gdy spróbował odepchnąć ją od siebie. Instynktownie chciała powstrzymać go przed zrobieniem sobie krzywdy. Szamotali się przez kilka minut, do momentu kiedy Alaya potknęła się i upadła na podłogę. On padł na nią, przy tym niezamierzenie wbijając sztylet w jej klatkę piersiową.
Rana natychmiast zaczęła krwawić, a kobieta wydała z siebie jedynie głuchy jęk. Daniel niezwłocznie wyciągnął narzędzie, zapominając o tym, że nie powinien tego robić. Oszołomiony nie od razu odzyskał przytomność umysłu. W chwili gdy uświadomił sobie, co zrobił, po jego policzkach spłynęły łzy.
- N-nie...n-nie chciałem... Ja nie chciałem - wymamrotał, przykładając dłoń do jej biustu, by zatamować krwawienie.
MUSIC
Ala oddychała ciężko i płytko, była przytomna. Być może bardziej przytomna niż on. Uniosła dłoń, by dotknąć i pogłaskać go po policzku. W jego tak pustych od miesięcy oczach, zagościły wreszcie emocje. Szok, panika i przerażenie. Wtedy naprawdę ją dostrzegł.
- Alaya...ja...przepraszam. Ja... nie chciałem...
Rozejrzał się, poszukując wzrokiem odpowiednich eliksirów, ale nim zdążył się choćby poruszyć, Alaya położyła dłoń na jego dłoni, a drugą rękę ułożył na jego szyi, przysuwając go bliżej do siebie.
- Tak jest idealnie - szepnęła z trudem.
Pocałowała go, na co zareagował zaskakująco ochoczo. Zaczęli całować się coraz bardziej intensywnie, coraz mocniej i namiętniej. Mieszanka alkoholu, adrenaliny, strachu, bólu, pożądania, jego zapachu i dotyku sprawiła, że Alaya za nic w świecie nie wypuściłaby go z ramion. On skoncentrował się tylko na niej, na jej ciele, jej ustach, włosach i krwi.
Kilka godzin później oboje wciąż leżeli w tym samym miejscu, a jedynie w innej pozycji. Opierała głowę na jego torsie, jedną ręką trzymając jego dłoń, a drugą gładząc go delikatnie. On wolną dłoń wplótł w jej włosy. Poranek był wyjątkowo słoneczny. Lekki wiatr przedostawał się do środka przez uchylone okna, wprawiając w ruch długie zasłony. Ala zamknęła oczy, przechylając twarz tak, by nie sięgały jej ciepłe promienie słońca.
Oboje byli całkowicie mokrzy. Od rozlanej wody, potu i łez, a dodatkowo pokryci zaschniętą krwią. Czuła się dobrze. Z uchem przytkniętym do jego torsu, słuchając bicia jego serca, prawie bezpiecznie. Na swoim miejscu, jak w ulubionym kącie ukochanego domu. Myślała o dawnych czasach kiedy ona i Daniel mieli zaledwie po dwadzieścia kilka lat. O tym jak potrafili przez całe dnie i noce zajmować się tylko sobą. Pozornie beztrosko, w szale emocji. W gorączce. Dokładnie tak się czuła przez ostatnie parę godzin, jak w gorączce, jak dawniej. Ból był niczym rozkoszna słodycz.
Zastanawiała się, czy chce to kończyć. Czy Daniel naprawdę pragnie końca, czy tylko jego choroba całkiem przejęła nad nim kontrolę. Przecież to jej waleczny rycerz. Ten, którego nikt nie może pokonać. Jedyną osobą, która byłaby w stanie go zniszczyć był on sam. A ona pozwalała mu na tę autodestrukcję, nieporadnie stojąc przy nim i zalewając się łzami. Czuła przykrą pewność, iż Daniel poddał się w głębi swojego serca. Odrzucił miecz i wybrał śmierć. Prawdopodobnie on już podjął tę decyzję i nic nie może na nią wpłynąć. Jeżeli szczerze właśnie śmierci pragnął, chciała tego samego. Przy nim, tuląc się do niego dokładnie tak jak w tej chwili. Cóż za cudowny sposób, by spłonąć.
Ktoś mógłby stwierdzić, iż ich związek był dla nich obojga jak trucizna. Pełen bólu i tęsknoty, wyniszczał ich. Alaya uśmiechnęła się. Wiedziała, że będzie trudno, że będzie cierpieć. Z biegiem lat potrafiła ocenić jak wiele cierpliwości wymagał od niej związek z Danielem. Jak wiele akceptacji i zrozumienia on potrzebował. Ich relacja była najdoskonalszą definicją miłości, jaką wyznaje jedynie wąskie grono idealistów. Ludzi, którzy ufają, iż można akceptować drugą osobą, bez względu na jej wady, bez względu na wszystko. Iż można pragnąć być przy tej osobie zawsze i w każdych okolicznościach. Iż kochać to znaczy bezwarunkowo akceptować, rozumieć i tulić do siebie jak najcenniejszy skarb. By być zdolnym do takiej miłość, należy ofiarować swoje serce w pełni, nie chronić go już w żaden sposób. Zaufać. Jeżeli był jej trucizną, to najsłodszą. Ideałem, jej osobistą ambrozją.
Uśmiechnęła się. Byli zakochani. Całkowicie pogrążeni w smutku i wesołości, euforii i rozpaczy, panice i spokoju, w beznadziei i radości. W rozkoszy i boleści. Dzięki Danielowi przeżywała wszystkie możliwe człowiekowi uczucia, tak bardzo głęboko. Pamiętała wszystko zbyt dobrze. Czas zwykle rozmazywał kontury, spowijał minione lata mgłą, która z latami gęstniała. Ale ich serca zbyt troskliwie pielęgnowały wszystkie wspomnienia, by jakikolwiek upływ czasu mógł je naruszyć. Wciąż żywe i wciąż złaknione siebie nawzajem.
Poruszył się. W pierwszej chwili jęknęła cicho i zacisnęła swoją dłoń na jego skórze, jakby za wszelką cenę chciała przytrzymać go na miejscu. Lecz on chciał jedynie, by jej było wygodniej. Też się uśmiechał, jakby przez tę noc przypomniał sobie jak to się robi. Zlokalizował wzrokiem swoją różdżkę, pstryknął palcami, sprawiając, że przysunęła się i wsunęła do jego ręki. Machnął nią krótko, a z jednej z szafek wyleciała niewielka butelka z szafirowym płynem wewnątrz. Uniósł się do góry, dalej przytrzymując Alayę przy sobie. Podał jej eliksir i przycisnął ją do siebie trochę zbyt mocno. Pocałował ją po policzku, schodząc powoli do szyi, aż oparł się o jej bark.
- Wszystkie chwile, w czasie których byłem przy tobie, to najlepszy czas mojego życia - szepnął, chwytając ją za podbródek i przysuwając do swojej twarzy, by znów ją pocałować. - Idealne ich zwieńczenie...


- Koń na C cztery.
Niewielka figurka konia z jeźdźcem na grzebiecie przesunęła się na wskazane przez Rona pole. Razem z Harrym po przeciwnej stronie stolika pochylali się nad szachownicą w jednym z najdalszych zakątków szkolnej biblioteki. Hermiona zatapiała się w lekturę absurdalnie grubej książki, co chwilę rzucając spojrzenie na ich poczynania.
- Królowa na C cztery - powiedział z satysfakcją Harry, przesuwając swoją czarną królową i zdejmując białego konia z szachownicy.
Ronald skrzywił się z niezadowoleniem. Złączył dłonie i zmrużył oczy, koncentrując się.
- Goniec na D pięć - polecił.
- Ależ ty jesteś leniwy, Ron  - skomentowała Hermiona, gdy biały goniec sam przesunął się po planszy.
- Czy ja kiedyś doczekam dnia kiedy nie będziesz miała do mnie żadnych uwag? - spytał z wyrzutem.
- Wątpliwe - mruknęła. - Tak ciężko ci używać rąk? Bieliznę też zakładasz za pomocą różdżki?
Weasley spojrzał na Harry'ego pytająco, ale ten tylko wzruszył ramionami.
- Hermiono, co ci się stało?
- Nic! - fuknęła, zatrzaskując księgę. - Po prostu irytuje mnie to jak ludzie używają magii do najdrobniejszych czynności, ograniczając swoją aktywność do minimum. Wiesz, że we Francji to jest postrzegane jako zachowanie w bardzo złym stylu?
Z trzaskiem odłożyła tomisko na stół i wstała, kierując się do regałów, najpewniej w poszukiwaniu innej książki.
- Całą noc pisałem to głupie wypracowanie dla Lockharta, boli mnie nadgarstek - usprawiedliwił się.
- Jasne - rzucił obojętnie brunet.
- Palce mi ścierpły i...
- Ron, w porządku! Daj spokój.
- Dziewczyny! Kto je zrozumie? - zapytał retorycznie. Odwrócił się przez ramię i zerknął na Hermionę. -  Ktoś powinien napisać jakiś podręcznik, który wyjaśniałby te wszystkie ich humorki.
- Taaak.
- I ich gesty. Co to znaczy jak patrzy i uśmiecha się przez kilka minut, a potem udaje, że nie widzi - kontynuował. - Jak spogląda ukradkiem i jak...
- Mówisz o jakiejś konkretnej dziewczynie?
- Co? Ja? Nie, skądże - zaprzeczył. Chrząknął i speszył się wyraźnie. - Szach mat.
Harry patrzył się przez chwilę na szachownicę, a potem sięgnął po swó̉j plecak.
- Powtórka?
- Powinniśmy zabrać się za tę pracę dla McGonagall. To zajmie sporo czasu.
- Racja - Ron przyznał z niezadowoleniem.
Hermiona wróciła właśnie, taszcząc ze sobą co najmniej pięć ciężkich tomów. Usiadła, zarzuciła nogę na nogę, sięgnęła po pierwszy z brzegu i z zaciętą miną zabrała się za czytanie. Harry wyjął potrzebne podręczniki i czyste kartki papieru, ale Ron obserwował Hermionę.
- Co? - odezwała się,  nie podnosząc wzroku znad tekstu.
- Nic, nic. Przypominasz mi chmurę gradową i zastanawiam się dlaczego... - przerwał gdy rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Nic nie mówiłem. Transmutacja ludzka - podstawowe zagrożenia - westchnął. - Może jednak zostawimy to na później, co, Harry?
Harry pokręcił głową, nie przerywając pisania.
- Później mamy trening quidditcha, zapomniałeś?
- Kurczę, faktycznie...
Chcąc nie chcąc, Ronald otworzył podręcznik Transmutacja dla zaawansowanych i ze zrezygnowaną miną zaczął kartkować jego strony. Harry pisał  wypracowanie automatycznie, niewiele się nad nim zastanawiając. Jego myśli krążyły wokół podziemnych korytarzy, Dumbledore'a i niepewnej przyszłości. Bardzo był ojcu wdzięczny za to, że ten nie próbował wywrzeć na nim presji, by nie wtykał nosa w nieswoje sprawy i grzecznie siedział nad książkami jakby nigdy nic. Nie ulegało wątpliwości, że wolałby, by właśnie tak Harry postępował, ale przy tym nie miał żadnych złudzeń. Geny zobowiązują, pomyślał Harry i uśmiechnął się lekko. Martwiło go to, że tak naprawdę wciąż nie mieli  ściśle określonego planu działania. Brakowało im pomysłów na wywęszenie znaczących informacji. Ron od kilku dni całymi popołudniami chodził za Nathanielem, ale nie przyniosło to jeszcze żadnego rezultatu.
- Hermiono... - zaczął przymilnym tonem Ron po półgodzinie bezproduktywnego czytania podręcznika.
- Nie - odparła, nawet na niego nie zerkając.
- Ale...
- Nie.
- Nie chcę przepisywać! Tylko zerknąć. Potrzebuje inspiracji.
- Nie!
- Łaski bez. Sam sobie poradzę - mruknął urażony i niechętnie napisał kilka zdań, ale jego mina wskazywała na to, że nie był przekonany. - Wiecie co?
Harry i Hermiona spojrzeli na niego pytająco.
- Trochę brakuje mi tej zabawy z pracami domowymi na wróżbiarstwo. Było śmiesznie.
Harry uśmiechnął się.
- Za to lekcji nie brakuje ani trochę.
- To prawda!
- Szczerze miałem dość tego, że ciągle przepowiadała mi rychłą i bolesną śmierć. To było naprawdę monotonne.
- Swoją drogą, kiepska z niej wróżka.
- Ron, nie istnieje coś takiego jak "dobra wróżka" - prychnęła Hermiona. Odłożyła książkę na stół i westchnęła głęboko. - Więc nie może być też...
- Znowu się mnie czepiasz!
- Nic nie poradzę na to, że ty...
- Czy możecie łaskawie przestać? - skarcił ich Harry, podnosząc głos i zerkając w stronę pani Pince, czy przypadkiem nie przechodzi w pobliżu. - Nie można się skupić.
- To ją coś ugryzło!
- Nic mnie nie ugryzło, Ronald! Po prostu jestem trochę... zirytowana - wyjaśniła mrużąc oczy i krzywiąc się nieznacznie, jakby poczuła jakiś nieprzyjemny zapach.
- Ponieważ...?
- Ponieważ ogół sytuacji wygląda jak wygląda. Praktycznie nic nie wiemy. Siedzimy w bibliotece i nic z tego nie wynika. Dzieje się tak wiele, a my nie mamy nawet pomysłu jak się w tym odnaleźć. Mam wrażenie, że przesuwamy się tak z dnia na dzień, jakby czekając na jakieś olśnienie, a tymczasem oni z pewnością nie próżnują. Zwykle... zwykle radziliśmy sobie świetnie...
- Tylko, że to nie jest to samo, co wcześniej - powiedział Ron. - Co wtedy mieliśmy? Quirrella? Wielkiego węża w kanalizacji? To wszystko działo się w Hogwarcie, nawet podczas Turnieju Trójmagicznego to zamek był głównym miejscem akcji. Teraz szkoła jest tylko jakimś punktem, to wszystko dzieje się ponad Hogwart, a nawet ponad Ministerstwo. Nic więc dziwnego, że tkwiąc w szkole niewiele tak naprawdę możemy zdziałać.
Hermiona zamyśliła się nad jego słowami. Miał rację. To nie w szkole podejmowano decyzje, to nie tutaj miała miejsce główna rozgrywka. Tym razem sprawa była o wiele bardziej złożona i o wiele bardziej niebezpieczna niż kiedykolwiek wcześniej. Co mogli zrobić, ograniczani planem zajęć i ciągle obserwowani? Harry zastanawiał się nad tym samym. Odłożył pióro.
- Będziemy musieli opracować precyzyjny plan. Nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami.
- Ani ja - dodał bojowo Weasley. - W sumie to nawet dobrze, że ta fretka i Cooper angażują się razem z nami.
Hermiona przytaknęła energicznie.
- Tak, na szczęście. Może w takim składzie unikniemy błędów. Przynajmniej prawdopodobieństwo popełniania ich się zmniejsza.
- No i jak będziemy mieli pomysł na jakąś wyjątkowo niebezpieczną misję to możemy wysłać Malfoya - zachichotał Ron, na co Harry parsknął śmiechem.
- Wiesz co, Ron? Myślę, że Malfoy myśli dokładnie tak samo o tobie - stwierdziła Hermiona, zagryzając od wewnątrz swoje policzki.
Harry uśmiechnął się i podniósł swó̉j plecak, by wyjąć czystą kartkę papieru i wtedy dostrzegł zbliżającego się do ich stolika Remusa Lupina. Jak przystało na członka ochrony, miał na sobie połyskujący kombinezon. Tym co odróżniało jego i Blacka od pozostałych było przytomne spojrzenie i bogata mimika twarzy. Wyglądał znacznie zdrowiej, jakby przytył kilka kilogramów, a jego jasnobrązowe włosy zagęściły się.
- Mogę się przysiąść?
- Jasne! - powiedziała Hermiona i zwolniła mu swoje miejsce, tak by mógł usiąść w środku, a sama usadowiła się obok Harry'ego.
- Jak się miewa Tonks? - zagadał Ron, w duchu radując się, że jeszcze odwlec w czasie pisanie wypracowania.
- Całkiem dobrze, mdłości już jej nie męczą. Jest w domu swoich rodziców, opiekują się nią. Trochę się stresuje.
- Ale chyba nie aż tak bardzo jak ty, Remusie - rzekł Harry, przyglądając mu się uważnie.
Lupin uśmiechnął się, kiwnął głową i westchnął.
- Cóż... chyba wciąż do mnie nie dotarło, że będę ojcem... Obawiam się, że nie jestem... że nie będę... wiecie, nie chciałbym, żeby mó̉j syn się mnie wstydził, a bycie synem wilkołaka raczej nie jest powodem do dumy...
- Nie martw się. Pod tym względem twój syn z pewnością nie będzie miał gorzej niż Harry - rzucił Ron, zapewne pragnąc być bardzo dowcipnym.
Hermiona kopnęła go pod stołem, natomiast Harry jedynie spojrzał wymownie w sufit.
- Ron! To było chamskie.
- Nie chciałem być chamski! To tylko... no... wiadomo... dobry temat do... Harry, wiesz, że...
Remus zmarszczył brwi i poważnym tonem zwrócił się do Weasleya:
- Byłbym bardzo szczęśliwy gdybym był zdolny do tego, by zrobić dla mojego dziecka choć połowę tego, co zrobił dla Harry'ego Severus, Ron.
- Wiem, ja tylko sobie żartuje...
- A propos Severusa, czy wiesz gdzie on jest, Harry? Chciałem z nim porozmawiać, ale nie mogłem znaleźć go ani w pokoju nauczycielskim ani w lochach. Zajrzałem też do Daniela, ale tam z kolei nie ma nikogo.
Harry bezradnie wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, może musiał gdzieś wyjść.
- Hm. Zapewne.
- Coś się stało?
- Właściwie to chciałem tylko porozmawiać. Jest sporo spraw, które chciałbym z nim omówić - odparł i zrobił krótką przerwę. - A wasza nauka wre?
- Poniekąd - powiedział Harry. Zniżył głos do szeptu. - Remusie czy wiesz coś o Nathanielu? Jak się tak naprawdę nazywa, skąd się wziął na tym stanowisku, cokolwiek?
Lupin spojrzał na niego jakby potwierdziło się coś, co wcześniej podejrzewał. Odgarnął z czoła kosmyk włosów, poprawił okulary i lekko pokręcił głową.
- Wiedziałem, że będziecie węszyć! Niestety niewiele mi o nim wiadomo. Nie znam jego nazwiska, ale wiem, że zaczyna się na literę S. W wielu miejscach nosi monogramy i ma też sygnet z podpisem NS.
- S? Ciekawe - zadumała się Hermiona, szybko analizując w myślach wszystkie swoje skojarzenia.
- Bardzo specyficzny człowiek. Impulsywny, moim zdaniem nieprzewidywalny. W jednej chwili śmieje się histerycznie, a w drugiej jest tak spokojny jakby był całkowicie pozbawiony emocji. Jednak zbyt rzadko się z nim stykam, by zauważyć coś więcej.
- A niby jest tym całym szefem ochrony - mruknął Ron.
- Tak, ale chyba jako takowy ma mało obowiązków. Jeżeli już się do nas zwraca to mówi tylko to, co sami już wiemy. Żeby patrolować te i te korytarze, rozejrzeć się to tu to tam... takie rzeczy. Zastanawiam się dlaczego Dumbledore'owi tak bardzo zależało na tym, bym ja i Syriusz zaciągnęli się do tej załogi, ale z pewnością były ku temu powody.
- Nie ma od niego żadnych wieści ? - Harry spytał bez wyraźnego zainteresowania.
- Nie, zupełnie nic. Wyjechał i nikt nie wie dokąd, jak kamień w wodę. Sam nie wiem czy można w ogóle liczyć na to, że coś planuje tak jak nas zapewniał...
- Dla ludzkości lepiej by było jakby planował już tylko swoją emeryturę.
- Oh, Harry... Rozumiem cię, sam mam bardzo mieszane uczucia, jednak...pomimo tego jak wielu złych chwytów użył, Dumbledore nie jest złym człowiekiem. Jego metody są mocno dyskusyjne, ale staram się ufać, że naprawdę zależy mu na dobru. Może naiwnie.

*

Mężczyzna przyłożył dłoń do czegoś w rodzaju elektronicznego skanera. Po chwili zaświeciło się niebieskawe światełko, a na ekranie pojawił się komunikat: Tożsamość potwierdzona. Agent 28051908. Zjechali w dół o kilka pięter, szklane drzwi rozsunęły się, a z głośnika rozbrzmiał sztuczny kobiecy głos:
Witamy w siedzibie MI6, sir Snape.
Severus wraz z ojcem wyszli z ciasnej budki, która następnie od razu poszybowała w górę, niczym niesamowicie szybka winda. Znaleźli się w hali głównej podziemnej siedziby MI6. Podobne budki co chwilę opadały, wypuszczały wchodzących agentów, a inne zabierały wychodzących w górę. Ogromnym korytarzem, wielokrotnie większym niż Wielka Sala Hogwartu, przechodziło setki osób. Sekretarki, agenci, z których praktycznie każdy miał na sobie elegancki, czarny garnitur. Białe kafelki skomponowano z metalicznymi wstawkami i ozdobnymi konstrukcjami.
- Jak ci się podoba? - zapytał Tobiasz, widząc to jak Severus z zaciekawieniem rozgląda się wokół.
- Sterylnie czysto - skomentował i spojrzał na ojca, unosząc nieznacznie brwi. - Sir?
- Ah, na to to trzeba sobie zasłużyć - odparł z uśmiechem i wskazał mu dłonią kierunek, w jakim mieli iść.
Włączyli się do ruchu przemierzających korytarz. Co kilka kroków ktoś znikał w którymś z gabinetów, skręcał w stronę schodów, czy wybiegał nagle. Mijający ich agenci Severusa nie zaszczycali nawet spojrzeniem, ale za to witali się z jego ojcem gestem, albo zatrzymywali na moment, by wymienić kilka słów.
- Sir! Pilnie potrzebuje konsultacji w sprawie, nad którą pracuję... Pozwoliłem sobie zostawić dokumenty u pańskiego sekretarza. Gdyby znalazł pan na to minutę... byłbym bardzo wdzięczny!
- Gratulacje! Ta ostatnia akcja... Allard właśnie mi opowiedział! Coś niezwykłego!
- Koniecznie muszę cię jakoś niedługo złapać na kolację, Snape! Mamy sporo do omówienia!
I inne w podobnym tonie. Niektórzy zatrzymywali się tylko po to, by uścisnąć mu dłoń. Szli tak przez kilkanaście minut, aż w końcu weszli do jednego z gabinetów. Pomieszczenie równie jasne co hala, eleganckie, urządzone w stylu minimalistycznym. Severus podejrzewał, że wszystkie wyglądały dokładnie tak samo. Przy biurku siedział młody chłopak o złocistej czuprynie i grubych, prostokątnych okularach. Wlepiał oczy w monitor, a jego palce biegały po klawiaturze laptopa. Wstał nagle.
- Sir! - przywitał się. - Tutaj jest cała korespondencja - powiedział, podając Tobiaszowi metalowy koszyk, wypełniony listami.
- Czy ktoś zgłaszał coś pilnego?
- M pana szukał kilka dni temu, ale nie wiem o co chodziło. A Warnes przez ostatnie siedemdziesiąt godzin przychodziła tu chyba siedemdziesiąt razy, może jakaś nowa misja.
Tobiasz przewrócił oczami, skinął i bez słowa przeszedł do swojego gabinetu.
- Gdzie pańska przepustka? - zapytał Severusa nieco agresywnym tonem młody sekretarz, kiedy ten chciał pójść za ojcem.
Wskazywał na jego koszulę, mając na myśli brak legitymacji, jaką noszą w tym miejscu agenci. Tobiasz odwrócił się.
- W porządku, Mike. To mó̉j syn.
- Aha... - mruknął, przyglądając się Severusowi znad swoich okularów.
Severus zignorował go. Gabinet jego ojca wyglądał bardzo podobnie do tego, który mieścił się w kancelarii prawnej. Kremowe ściany, solidne, drewniane regały, tutaj wypełnione teczkami, a nie kodeksami prawnymi. Na ścianach wisiały mapy: Londynu, Anglii, Wielkiej Brytanii, Europy i pozostałych kontynentów, a także mapa świata. Panorama Mervede autorstwa Jana van Goyem, holenderskiego malarza, jednego z pionierów realistycznego stylu w pejzażu. Severus rozpoznał ten obraz, ponieważ kiedyś dużo rozmawiał z Danielem o malarstwie. Zainteresowanie Severusa tematem sprawiało Sauvage'owi zawsze wiele przyjemności. Szybko odwrócił wzrok od dzieła, aby odgonić smutne myśli. Podszedł do jednego z regałów. Na górnej półce stało kilka zdjęć oprawionych w mahoniowe ramki. Jedno z nich przedstawiało Tobiasza razem z Eileen, gdy mieli po dwadzieścia parę lat, inne ich obu, Owena, Kyle i jego młodszą siostrę Olivię, podczas jakiejś wyprawy na żagle. Ostatnie Severus wziął do ręki, by przyjrzeć się bliżej. Miał na nim około dziesięciu lat, ubrany w czarny garnitur, białą koszulę i krawat, podobnie jak jego ojciec, który stał za nim, trzymając dłonie na jego ramionach. Oboje się uśmiechali. Tłem była jakaś elegancka sala i Severus przypomniał sobie, że było to pomieszczenie w Royal Festival Hall, a zdjęcie zrobiono przed koncertem. Jego ojciec był wtedy kilka lat młodszy niż on aktualnie. Teraz Severus wyglądał identycznie, jakby pominąć niewiele drobnych szczegółów. Nagle poczuł bolesne ukłucie smutku. Nigdy nie będzie miał zdjęcia, na którym to on stoi z tyłu, a jego syn jako jeszcze niewinny chłopiec z przodu...
- Minęło trochę czasu - szepnął Tobiasz, obserwując go z cieniem troski na twarzy.
Severus odłożył zdjęcie na półkę.
- Tak. I trochę szybko.
- Powiedziałbym, że za szybko - dodał z westchnieniem, wracając do przeglądania listów. Przez następne dziesięć minut rozdzielał je na dwa stosy. - No. Na razie nie muszę tego czytać. Skoro M i tak ma do mnie jakąś sprawę, możemy iść prosto do niego. Jesteś pewien, że tego chcesz?
- Tak.
- Jak mówiłem, kto już raz tutaj wejdzie, nie zostaje prędko wypuszczony - powiedział, uśmiechając się lekko, ale uśmiech ten szybko przygasł.
- Jak to zwykle wygląda?
- Cóż. Pomimo tego, że mój ojciec, a twój dziadek był agentem, musiałem przechodzić przez standardowe procedury, ale ciebie raczej to nie czeka. To były testy inteligencji, testy sprawnościowe, analityczne, badania lekarskie... Potem otrzymuje się regulamin, na zapoznanie z którym ma się kilka dni. Po złożeniu podpisu otrzymuje się legitymację i zostaje przydzielonym do danej grupy treningowej.
- O ile w ogóle będą mnie chcieli.
- Ha - zaśmiał się. - Jesteś moim synem, nie mają wyboru.
- Bardzo cię tu szanują - zauważył. Przysunął do siebie i wprawił w ruch wahadło Newtona.
- To chyba nie było zaskoczenie?
- Nie. Pomyślałem tylko, że to kosztowało wiele lat... pracy, działań... odpowiedniego zachowania. Pomyślałem, że pod względem osiągnięć nie zdołam ci dorównać.
W pierwszej chwili Tobiasz chciał się roześmiać. Jednak zamiast tego pokręcił lekko głową i krzyżując ramiona, oparł się o kant biurka. Milczał przez kilka minut. Severus również w milczeniu, przyglądał się odbijającym się od siebie metalowym kulkom.
- Zawsze mówiłem ci, że...
- Że osiągnę co tylko będę chciał i ograniczają mnie jedynie ambicje. Tak, pamiętam. Tylko, że... Mam trzydzieści sześć lat, zrobiłem już wiele... jestem w jakimś punkcie swojego życia i czasem wydaje mi się, że pewne rzeczy są poza moim zasięgiem nie z racji inteligencji, ale z... innych względów. To nie jest żaden problem czy wielka sprawa, nad którą się zastanawiam. Tylko pojedyncza myśl.
- Rozumiem - szepnął. Uważnie przyjrzał się synowi zanim powiedział coś więcej. - Nie czujesz się najlepiej, prawda?
- Bywało lepiej - mruknął, zerkając na niego. Odchylił się na krześle, westchnął. - Dobija mnie to, że nie potrafię w żaden sposób dotrzeć do Daniela. Nie pozwala nawet ze sobą porozmawiać. Bardzo wiele mu zawdzięczam, pomijając już to, że wielokrotnie uratował mi życie, zawsze był dla mnie wsparciem. A w chwili gdy to on wsparcia potrzebuje, ja nie umiem mu pomóc. Czuję się bezradny i bezużyteczny. Boję się, że go stracę. I to nie dlatego, że jest pewnie najpotężniejszym z żyjących czarodziejów i mógłbym liczyć na jego umiejętności, ale dlatego że to mój przyjaciel. Jedyny. - Przetarł twarz dłonią i skrzywił się, jakby coś go bardzo zabolało. - Nie chcę go stracić, a nie wiem co robić. Muszę się skoncentrować na tym, nad czym mogę panować. Działać aktywnie. Poza tym, chyba czas już kultywować rodzinną tradycję?
- Najwyższy! - stwierdził z nikłym uśmiechem Tobiasz. Położył mu rękę na ramieniu, ścisnął mocno i skierował się do wyjścia z gabinetu. Severus jeszcze przez chwilę obserwował zabawkę, a potem poszedł za nim.
- Czego się spodziewać po M? - zapytał ojca, kiedy znów włączyli się do ruchu na korytarzu.
- M prawie zawsze zostawał czarodziej, ale nie jest to sztywna reguła. Walter Gareth Mallory to człowiek bardzo ostry, czasem cyniczny. Sprawnie operuje sarkazmem. Przez kilka lat był aktywnym żołnierzem. Ma nieprzyjemne doświadczenie z tego okresu, na przykład został pozostawiony sam sobie na środku pustyni, dosłownie z dnia na dzień... Jest lojalny i odważny, te cechy ceni u innych. Jest też wyjątkowo inteligentny.
- Mam przeczucie, że się z nim porozumiem.
- Na pewno! Jest przyjazny ludziom, których szanuje. A szanuje tych, którzy wykażą się inteligencją, przenikliwością, sprytem, rozsądną odwagą oraz brakiem zawahania gdy trzeba ubrudzić sobie ręce. W mojej nieskromnej opinii, całkowicie zasługuje na piastowanie swojego stanowiska. Jest jak odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Doszli do szerokich schodów z białego marmuru. Musieli zejść na piętro niżej. Weszli do jakiegoś pokoju, Tobiasz pokazał sekretarce swoją legitymację, a po chwili pozwoliła im przejść dalej. Przez szklane ściany widać było pomieszczenie przed gabinetem M, właśnie wchodziła do niego średniego wzrostu blondynka w jasnobrązowej garsonce.
- To Zoe Warnes. Nadzoruje przydzielanie misji konkretnym agentom. Po cichu mówią o niej, że jest solą w oku. Jest inteligentna ale niewyobrażalnie irytująca. Ciężko się z nią rozmawia bo przerywa, traktuje rozmówcę jak swoje audytorium. Źle reaguje na sprzeciw, dużo... piszczy. Ciągle rzuca jakieś kąśliwe uwagi, a przy tym dziwnie chichocze. Jest beznamiętna i pretensjonalna. Jej uwagi są bardzo... specyficzne i często nie na miejscu. Powstało już mnóstwo żartów na jej temat, którzy agenci opowiadają między sobą.
Weszli do gabinetu M. Było to dość duże pomieszczenie, wyłożone ciemną, lśniącą boazerią. Na ścianach wisiało kilka obrazów, a na samym środku stało wielkie, dębowe biurko, na nim trzy laptopy i pięć różnych telefonów. W rogu solidny zegar, parę doniczek z kwiatami. Dwie skórzane sofy, trzy fotele, elegancki stolik do kawy. Zoe Warnes okazała się zadbaną kobietą w średnim wieku. Miała gęste blond loki i duże, piwne oczy, które wydawały się jeszcze większe przez stale uniesione, cienkie brwi. Drobne usta miała pomalowane krwistoczerwoną szminką, a na szyi drogocenną kolię.
- Snape! - zawołała jak tylko Severus i Tobiasz weszli do środka. Jej głos  nie był wysoki, ale przesadnie piskliwy. - Gdzieś ty się podziewał?! Zastać się w ogóle nie można!
- Znasz mój numer, Zoe...
- Jasne! Myślisz, że nie mam co robić, tylko siedzieć przy biurku i wydzwaniać po agentach! Nie mam nawet chwili by zmienić sobie tampon czy zjeść kanapkę przyszykowaną przez męża! Wszystko na wariackich papierach.
- To ty masz męża, Zoe? - zapytał niewinnym tonem Tobiasz.
- Ha ha! No bardzo śmieszne! - zachichotała i wtedy Severus przekonał się o jakim piszczeniu jego ojciec wspominał. - Do żartów ci zaraz przejdzie ochota, Tobey, mam poważny problem.
- Zabrakło ci pudru?
Severus odwrócił głowę, by ukryć uśmiech.
Zanim Warnes nie zdążyła jakoś na to zareagować, ponieważ do środka wkroczył własnie wysoki mężczyzna w granatowym garniturze. Miał około pięćdziesięciu lat, bystre spojrzenie modrych tęczówek. Przy pierwszym wrażeniu, skojarzył się Severusowi z Thomasem Riddlem. Mieli dokładnie ten sam, zdecydowany chód i pewną siebie postawę.
- Przepraszam za...och, Tobiasz! Jak dobrze cię widzieć, sytuacja jest poważna - zaczął, ale przerwał gdyż jego spojrzenie padło na Severusa.
Wtedy na Severusa spojrzała również Warnes, jakby dopiero teraz dostrzegła jego obecność. Wyciągnęła szyję do przodu i zmarszczyła nos.
- A to kto? - spytała tonem, który przypominał skrzek duszonej żaby.
- Walter - Tobiasz zignorował ją i zwrócił się prosto do M. - to mó̉j syn, Severus. Przyszliśmy porozmawiać o jego akcesji do MI6.
- Ach, tak.
Mallory skinął mu krótko, przeszedł przez pokó̉j i zajął miejsce za swoim biurkiem. Wyprostowany, z uprzejmym ale zdystansowanym uśmiechem wskazał im fotele, dając do zrozumienia by zajęli miejsca. Spokojnie można byłoby określić go jako przystojnego, pomimo kilku ciętych blizn na jego twarzy. W pewien sposób dodawały mu powagi i autorytetu. Miał męski, głęboki i wyjątkowo przyjemny dla ucha głos.
- Porozmawiajmy więc.
- Walter - zaczęła Zoe. - Chyba powinniśmy najpierw poruszyć temat... - umilkła, gdy tylko posłał jej zniecierpliwione spojrzenie.
- Opowiedz mi o sobie - powiedział Mallory do Severusa. - Ile masz lat?
- Trzydzieści sześć.
- Zwykle rekrutujemy młodszych. Masz jakieś doświadczenie wojskowe, marynarki czy jako auror?
Severus machinalnie przygryzł usta.
- Chwila - wtrąciła Zoe. - Coś mi świta... czy to przypadkiem nie jest nauczyciel? - ostatnie słowo wypowiedziała takim tonem, jakby profesję nauczyciela uważała za wyjątkowo małą ważną i banalną. Czuć było lekką kpinę. - Z Hogwartu?
- Zoe.
- Przepraszam, M - odrzekła, ale wciąż wpatrywała się w Severusa z czymś w rodzaju politowania.
- W istocie obecnie jestem zatrudniony w Hogwarcie jako nauczyciel eliksirów. Od około szesnastu lat. Praca ta od samego początku była przykrywką do działalności wywiadowczej na zlecenie obecnego Ministra Magii oraz Albusa Dumbledore'a. Zdaję sobie sprawę z tego, że mój brak doświadczenia wojskowego nie jest przekonywujący, ale mam obszerne doświadczenie w działalności szpiegowskiej.
- Yhym - mruknął w zamyśleniu M. - Chętnie poznałbym szczegóły - dodał ze śmiechem. - ale wiem, że to... tajne przez poufne. - Cóż...
Mallory złączył dłonie i przez kilka długich minut milczał, analizując w myślach procedury. Potem spojrzał na Severusa, jakby zastanawiał się czy warto.
- Dlaczego w ogóle interesuje cię praca w MI6? I to praca w terenie, jak się domyślam?
Severus spodziewał się tego pytania.
- Chciałbym wykorzystać moje umiejętności w służbie Anglii.
M uśmiechnął się jakby dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewał. Wymienił spojrzenie z Tobiaszem, otworzył górną szufladę swojego biurka, do której położył różdżkę. Otworzył laptopa, przez chwilę pisał coś i sprawdzał.
- Zoe, przynieś mi proszę kopię regulaminu.
Warnes rzuciła mu pełne urazy spojrzenie, jakby chciała powiedzieć, że nie jest doręczycielem. Nic jednak nic nie powiedziała.
- Znasz Daniela Sauvage, prawda? - zapytał Mallory, gdy tylko opuściła gabinet.
- Tak.
- Czy dobrze go znasz?
Severus nie odpowiedział od razu. Czy dobrze znał Daniela? Prawie dwadzieścia lat znajomości, a dopiero w tym roku dowiedział się o jego chorobie psychicznej! O tym jak był traktowany przez własną rodzinę, o tym jak bardzo się bał, by nikt się o tym wszystkim nie dowiedział. Obecnie nie mógł nawet z nim porozmawiać. Tak to wyglądało aktualnie, ale przecież przez tyle lat rozmawiali każdego dnia. Dlatego z przekonaniem odparł:
- Tak, to mój najlepszy przyjaciel.
- Aha - mruknął z zadowoleniem M. Zamknął laptopa. - Jako, że to nie jest standardowa sytuacja, postąpimy równie niestandardowo. Chcę dać ci szansę bo bardzo cenię twojego ojca, według mojej opinii naszego najlepszego agenta. Może to dziedziczny talent, hm? - rzucił, przenosząc spojrzenie z jednego na drugiego. - Darujemy sobie testy inteligencji, ale medyczne, psychologiczne i sprawnościowe będą konieczne. Nie wyślę w teren kota w worku, muszę mieć pewność, że twoich hipotetycznych zdolności umysłowych nie ograniczą żadne bariery zdolności fizycznych.
Zoe Warnes wróciła do gabinetu, ściskając w dłoniach wielką książkę. Położyła ją na blacie przed Mallerym, wbijając w niego oczekujące spojrzenie.
- Dziękuję ci, Zoe.
- M, chyba powinniśmy...
- Wrócić do swoich obowiązków, Warnes! - przerwał jej M, bardzo już zniecierpliwiony. Uniósł lekko dłoń i wskazał jej wyjście. Następnie podsunął Severusowi regulamin. - W międzyczasie przed testami życzę przyjemnej lektury.

*

Niezwykłe wyzwanie. To była pierwsza myśl Leonela kiedy po raz pierwszy rozmawiał z Danielem w swoim gabinecie. Sauvage wzbudził w nim ciekawość. Zaintrygował go nie tylko swoją chorobą, ale i całokształtem osobowości. Z początku w ogóle nie miał traktować Daniela jak swojego pacjenta, a co dopiero potencjalnego przyjaciela! To wszystko poszło w niespodziewaną stronę.
Westchnął. Ulewny deszcz jaki tego dnia zalał Paryż uderzał mocno o szyby, tworząc osobliwą melodię. Leonel stał pomiędzy zasłonami przy wielkich oknach swojego salonu. Zadumany, starał się przeanalizować i zrozumieć swoje uczucia. Daniel był jak skomplikowana łamigłówka. Wyjątkowo trudny przypadek schizofrenii, którego leczenia mało który psychiatra by się podjął, trafił się właśnie jemu i Celter czuł pewien niedosyt. Nie bez zaskoczenia, przyznał przed samym sobą, iż bardzo się do Daniela przywiązał. Szanował go, rozumiał, chciał widzieć w nim przyjaciela.
Zerknął na zegar. Pozostało jeszcze trzydzieści minut do umówionej pory wizyty Daniela w jego domu. Uniósł trzymany w dłoni kieliszek i przyłożył go do ust. Odetchnął, nasycając się osobliwym zapachem swojego ulubionego wina.
Zamknął powieki, starając się wsłuchać w rytm bicia swojego serca. Rytmiczne uderzenia pompowały jego krew nieprzerwanie od pięciuset sześćdziesięciu pięciu lat. Ze wszystkich organów najbardziej, oprócz mózgu, interesowało go właśnie serce. Tkanka mięśniowa poprzecznie prążkowana typu sercowego pracuje na zasadzie "wszystko albo nic". Każdy impuls powoduje maksymalne napięcie wszystkich włókien.
Daniel i Alaya byli drugą parą, którą Leonel w swoim osądzie mógł uznać za unikalną. Pierwsi byli Kajusz i Fiona, których poznał wiele lat wcześniej. Całkowicie przypadkowo i wtedy też towarzyszyło mu to dziwne i osobliwe dla niego uczucie, potrzeba poznania ich, zbliżenia się w jakimś sensie. Fascynowała go niespotykana intensywność ich wzajemnych uczuć, pasja i bolesna wręcz autentyczność. Jakże rzadkie zjawisko.
Jego życie zawsze płynęło bardzo harmonijnie, praktycznie nie było w nim momentów, w których czegoś by mu brakowało. Dopiero niedawno poczuł się jakby coś go omijało. Coś ciekawego, coś wartościowego. I w chwili gdy zapragnął to coś poznać, szansa zaczęła oddalać się coraz bardziej, a wkrótce zniknie zupełnie gdzieś za horyzontem.
Spojrzał na zegar. Właśnie minęła szósta po południu. Przez chwilę patrzył na złote wskazówki, potem odchrząknął i obrócił się znów do okna. Upił łyk napoju, długo przytrzymując go w ustach, pozwalając by spłynął do przełyku jak najwolniej. Kropla po kropli.
W szybie okna widział swoje niewyraźne odbicie. Ostre rysy i pomimo ciepłej barwy tęczówek, bardzo zimne spojrzenie. Prosty nos, wyraziste kości policzkowe i wąskie usta, na których nieczęsto gościł szczery uśmiech. Tego dnia wybrał matowy, czarny garnitur, a do niego granatową koszulę i krawat. Elegancko i z klasą.
Wypił do końca i czubkiem języka oblizał usta, by nie umknęła mu ani jedna krople. Poprawił zasłony, odwrócił się od okna i wpatrując się w ogień w kominku, spokojnym krokiem przeszedł przez cały gabinet do swojego biurka. Postawił kieliszek. Zajął miejsce i odetchnął głęboko. Dwadzieścia minut po szóstej. Położył dłonie na blacie, splótł ze sobą palce. Gdy wybiło wpół do siódmej, poczuł pierwsze ukłucie niepokoju. Daniel raczej się nie spóźniał, nie tak długo...
Otworzył największą szufladę, wyjął kilka kartek. Ułożył je na biurku, następnie sięgnął po jeden z ołówków i zbliżył czubek rysika do czystej powierzchni. Lubił rysować, był w tym bardzo dobry. Rysował budynki, architekturę gotycką i barokową, ale najczęściej były to rysunki anatomiczne. Całych postaci lub pojedyncze organa.
W pewnej chwili stwierdził, że coś mu przeszkadza, coś go dekoncentruje. Przerwał, wyprostował się, zdjął marynarkę i machnął różdżką, by włączyć odtwarzacz płyt CD. Jednak już po kilku sekundach ulubionych Wariacji Goldbergowskich wiedział, że tym, co mu przeszkadzało, nie był brak muzyki. Wręcz przeciwnie, potrzebował tej ciszy, mąconej jedynie przez odgłosy deszczu. Machnął różdżką raz jeszcze i odłożył ją na miejsce. Było mu jakoś niewygodnie. Jakby nie siedział na skórzanym fotelu, a na twardym i krzywym krześle. Niezadowolony, wrócił do rysowania. Mijała właśnie siódma.
Niedługo potem przypomniał sobie, iż powinien zjeść kolację. Nawet tuż po gotowaniu jego kuchnia przypominała sterylnie czystą salę operacyjną. Bardzo lubił w sobie tę dokładność i dbałość o porządek. Chwilę zajęło mu podgrzanie przygotowanego wcześniej tego dnia dania. Łosoś w cieście francuskim, pieczony z zielonymi oliwkami. Podany z sosem ziołowym, a do tego szparagi z parmezanem. Bardzo smaczne danie, ale z jakiegoś powodu wydało mu się pozbawione smaku. Czyżby popełnił jakiś błąd podczas gotowania? Nie, to niemożliwe. Za mało przypraw? Nie. Przez chwilę szukał w myślach źródła swojego nieusatysfakcjonowania, ale nie mogąc go określić, skończył posiłek w spokoju.
Wróciwszy do gabinetu, wciąż czuł się jakby nie na miejscu. Jak w przyciasnym garniturze. A przecież ten, który miał na sobie, skrojony był idealnie. Zmarszczył brwi i odruchowo poprawił mankiety koszuli. Podszedł do barku i napełnił kieliszek ulubionym trunkiem. Deszcz wciąż padał, nawet intensywniej niż wcześniej. Patrzył przez chwilę w stronę okien, a potem znów zasiadł przy biurku.
Przez kilkanaście następnych minut pracował nad rysunkiem. Przerwał nagle, pod wpływem impulsu, a może raczej kaprysu. Spojrzał na tarczę zegara. Dochodziła ósma.
Machinalnie wziął do ręki skalpel, którego używał do ostrzenia ołówków. Przesuwał go po kartce i pomiędzy palcami. Siedział tak w zadumie przez jakiś czas, aż w końcu poderwał się, zabrał marynarkę i poszedł do  holu. Wyciągnął z szafy elegancki, czarny płaszcz i również czarne rękawiczki z miękkiej, owczej skóry. Przejrzał się jeszcze w lustrze, zgasił światło.
Otworzył drzwi i już miał wyjść gdyby nie to, że napotkał kogoś na swojej drodze.
- Witaj Leosiu! Mogę wejść? - spytał przybysz i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Otrzepał się z wody i już szukał wzrokiem miejsca na odzienie wierzchnie.
- Flawiusz - Leonel wciąż stał w niezmienionej pozycji,  przytrzymując drzwi.
- Masz wyczucie! Zawsze frontem do pacjenta, co?
Tobie tego wyczucia zabrakło, pomyślał Leonel i zamknął drzwi. Najmłodszy z Fioravantich zdążył już udać się dalej i sądząc po odgłosach, znajdował się gdzieś w połowie drogi do gabinetu. Chcąc nie chcąc, Celter poszedł za nim.
Flawiusz miał na sobie brązowy, oczywiście trzyczęściowy garnitur, jasnoniebieską koszulę i brązowy krawat w żółte kropki. Marynarkę powiesił na oparciu jednego z foteli, a sam usadowił się na kozetce. Podskoczył kilkukrotnie, jakby wypróbowując jak bardzo jest miękka. Leonel obserwował go, w myślach rozważając różne scenariusza, z których zdecydowana większość miała miejsce w jego kuchni i z wykorzystaniem jej pełnego wyposażenia. Oraz wyposażenia piwnicy. Miał ochotę oddać się jednemu ze swoich ulubionych zajęć i szybko załatwić sprawę, ale stał tylko w nieruchomej pozycji, jak posąg jakiegoś pięknego, greckiego boga.


MUSIC
Daniel otworzył oczy. Powoli zsunął palce z klawiatury. Muzyka ucichła. Zagrał długi utwór do samego końca i dalej nie było już ani jednej nuty. Po chwili wstał, zamknął fortepian i westchnął. Obok, prawie w równym rządku siedziały koty, a przy nich pies. Jakby zasłuchały się całkowicie, wlepiając ślepia w swojego pana. Zerknął na zwierzęta, kąciki jego ust uniosły się na krótki moment. Moment nieuchwytny dla ludzkiego oka, tak krótki, że może tak naprawdę wcale się nie uniosły.
Wyszedł. Nie śpiesząc się, poszedł na górę do swojej sypialni. Po drodze upewnił się jeszcze, że wszystko zostawił dokładnie tak jak zaplanował. Tak, zgadzał się każdy szczegół. Poprawił poduszki i wygładził pościel. Rozebrał się do naga, a zdjęcie rzeczy poskładał i odłożył na ich miejsca. Następnie ubrał nowe bokserki, skarpetki. Zapinając guziki śnieżnobiałej koszuli, stanął przed lustrem. Może chciał się sobie przyjrzeć, obejrzeć, może podświadomie chciał coś dostrzec albo sam sobie coś powiedzieć. Nałożył krawat, pozostawiając go w odrobinę zbyt luźnym splocie. Nałożył swój najlepszy garnitur. Wcześniej rozważał smoking, ale...
Przez następne trzydzieści minut pastował lakierki, chociaż zrobił to już kilka dni wcześniej i można było się w nich przejrzeć, tak lśniły. Już całkiem ubrany, uczesał włosy. Przygładził je lekko. Patrząc na siebie, doszedł do wniosku, że już dawno nie wyglądał tak dobrze. Nawet oczy zdawały się być jakby nieco mniej zaczerwienione. Sięgnął po niewielką fiolkę z jasnoniebieską cieczą i wypił jednym łykiem. Odetchnął głęboko, jakby chciał w stu procentach zapełnić płuca.
Wszedłszy do łazienki, zamknął za sobą drzwi. Wydawało mu się, że słyszy jak pies wbiega po schodach i nie chciał, żeby dostał się do środka. Chciał być absolutnie sam. Przy wannie czekała już na niego pękata butelka z przezroczystym eliksirem, obok niej mała, biała tabletka, a obok tabletki sztylet. Wanna napełniona była prawie po same brzegi, tak że gdy do niej wszedł, część wody z pluskiem wylała się na podłogę.
Najpierw podniósł butelkę, wypił całą jej zawartość, a następnie wziął tabletkę. Wsunął ją sobie głęboko do ust. Po kilku sekundach poczuł już działanie eliksiru. Pierwszy napój miał za zadanie pozwolić mu dłużej zachować siły, ale jego działanie było bardzo krótkie. Wiedział, że musi się pospieszyć. Podwinął rękawy marynarki i mankiety koszuli. Przyłożył sobie sztylet w miejsce nieco nad pępkiem, mocno wsunął całe ostrze. Zachwiał się lekko i wydał z siebie cichy, zduszony jęk. Natychmiast wysunął sztylet z brzucha i przyłożył go do lewego nadgarstka i zanurzył głęboko w pionowym cięciu. To samo uczynił z prawym przedramieniem. Ostatnią z jego czynności było zranienie się ostrzem w szyję. Nie aż tak drastycznie jak tego chciał, ale wciąż wystarczająco. Sztylet wypadł z jego dłoni, a on sam osunął się, bezwładnie zanurzając w wodzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz