MUSIC Niebo ściemniło się w bardzo krótkim czasie. Wiatr wiał nieco wolniej, biały puch prószył nieco mniej intensywnie. W przeciwieństwie do serca Hermiony, które biło o wiele szybciej aniżeli powinno. W odpowiedzi na sceptyczne spojrzenie Severusa, uśmiechnęła się nieśmiało i bardzo niepewnie. Przebywanie tak blisko niego było dla niej przyjemne, ale jednocześnie bolesne. Niemożność wtulenia się w niego bolała. Bolała też świadomość, że bardzo mało prawdopodobne było, aby kiedykolwiek pomyślał o niej w taki sposób w jaki ona myślała o nim. Nie była już jedenastoletnią uczennicą. We wrześniu skończy siedemnaście lat, stanie się pełnoletnia. Biorąc pod uwagę jej wyjątkową, jak na tak młody wiek, dojrzałość i mądrość, spokojnie można było ją nazwać młodą, zakochaną kobietą. Trochę przestraszoną, ale silną. Przypomniała sobie słowa Daniela. Czy on naprawdę wierzył w to, że ta sytuacja rozwinie się pozytywnie? Wydawał się być o tym zupełnie przekonany. Przechyliła głowę, opierając ją lekko na swoim barku. Nie mogła przytulić się do Severusa, ale przynajmniej miała jego płaszcz. Pachniał tak samo. Chociaż tyle. Przyjrzała mu się, będąc przy tym pewną, że wcale nie wygląda bezmyślnie. Wysoki, nie miał wątłej sylwetki, a raczej wysportowaną i zdrową. Półdługie, czarne włosy opadały mu na oczy.
- Znowu się na mnie patrzysz, Granger - powiedział, bez okazywania jakichkolwiek emocji.
- Przecież to jedna z zasad savoir-vivre'u. Patrzeć na rozmówcę - odparła cicho, odrobinę przybitym głosem.
Spojrzał na nią i pokręcił lekko głową. Miała rację. Była właściwie jedynym uczniem, który mógł pretendować do tego, by chociaż próbować dościgać go inteligencją i błyskotliwością. Bywało to irytujące.
- Więc umiesz grać na skrzypcach, pianinie...coś jeszcze? Na nerwach, ale mówimy o instrumentach.
- Nie..chociaż jak byłam mała to ciągle bawiłam się cymbałkami i bębenkiem - odpowiedziała pogodnie, zachęcona jego nie tak już wrogim tonem.
- To i tak dużo.
- Lubi pan muzykę klasyczną, prawda?
- Owszem.
- Ulubiony kompozytor? - zapytała nieśmiało, obawiając się, że zaraz ją zbeszta za ciekawość.
- Nie umiem wybrać jednego. Debussy, Mozart, Bach... - westchnął, wyliczając.
- Beethoven?
- Lubię.
- Ja też.
- Nie jest ci zbyt zimno, Granger? - spytał obojętnie.
- Niee...- mruknęła przeciągle. - Jest bardzo ciepły.
- To dobrze.
- Wie pan...ja...naprawdę bardzo to przeżywam...- Jesteś dziewczyną i Gryfonem. Z definicji przeżywasz wszystko o wiele bardziej niż jest to potrzebne - zakpił. Puściła ten przytyk mimo uszu.
- To szczególnie. Skoro mi jest ciężko, to nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić jak pan się czuje... To musi być naprawdę okropne robić wszystko, co tylko się da dla Harry'ego a nie móc mieć z nim takich odpowiednich relacji. Szczególnie mi przykro kiedy Harry o panu wspomina.
- Chyba wolę nie wiedzieć w jakim kontekście - burknął.
- Wcale niezłośliwie! Bardzo dojrzał od początku tej klasy...no i wydaje mi się, że Luna ma na niego dobry wpływ. Wie pan, że oni...
- Coś słyszałem - przerwał jej cierpko. Kiwnęła głową.
- Jest spokojniejszy, nie tak porywczy jak dawniej. Ostrożniejszy w osądach. Dojrzalszy to chyba najbardziej odpowiednie słowo. Opanowany. Tak jak...jak pan.
Severus przetarł dłonią usta tylko i wyłącznie po to, by powstrzymać chęć uśmiechu. Hermiona odgarnęła kosmyki włosów, które wiatr zawiał na jej twarz i uśmiechnęła się niepewnie.
- Cieszy mnie to - wykrztusił w końcu.
- Bardzo przyjemnie można z nim teraz rozmawiać...nie tylko o quidditchu jak z Ronem.
- Weasley jest beznadziejny nawet na boisku.
- Prawda! Osobiście mam go serdecznie dość, nic tylko narzeka na wszystko i wszystkich, a sam nic nie potrafi.
- Archetyp prawdziwego Gryfona - mruknął Severus.
- Ma pan na myśli skumulowane w jednej osobie wszystkie złe cechy domu? Każdy z nich ma w sobie wiele dobrego. Biorąc pana jako przykład można wywnioskować, że Ślizgoni są bardzo ambitni, cyniczni, krytyczni, niesamowicie inteligentni, chociaż patrząc na Crabbe'a i Goyla...cóż, zdarzają się wyjątki, do tego zdecydowani, silni psychicznie, nie tak odważni jak Gryfoni, ale wytrwali.
Severus słuchał tych wyliczeń z satysfakcją, skrzywił się tylko w momencie, gdy wspomniała o odwadze.
- U Gryfonów odwaga jest brawurą...czyli głupotą.
- Cóż...
- Ty nie do końca wpasowujesz się w profil Gryfona, Granger.
- Dlaczego? - zapytała z ciekawością.
- Zazwyczaj nie są tak inteligentni jak ty - wyrwało mu się. Wytrzeszczyła na niego oczy i uśmiechnęła się szerzej. - Sauvage tak twierdzi - dodał od razu.
- Ach, no tak. Swoją drogą według mnie ta cała niezdrowa rywalizacja i niechęć Gryffindoru i Slytherinu jest żałosna.
- Salazar Slytherin i Godryk Gryffindor byli przyjaciółmi - rzekł, na co Hermiona uniosła ze zdziwienia brwi. - Nie wiedziałaś? Och, nie mogłaś...nie napisali o tym w Historii Hogwartu - zakpił.
- Nie...więc skąd się wzięły takie nieprzyjazne stosunki?
- W pewnym momencie pokłócili się, chodziło o selekcję uczniów w szkole, mieli na ten temat odmienne poglądy. Nigdy jednak nie zerwali przyjaźni.
- To ciekawe - stwierdziła, zamyśliwszy się.
- Mam nadzieję, Granger, że twoja osławiona, chociaż według mnie trochę wątpliwa, inteligencja nie zawiedzie i nie przyjdzie ci na myśl, by uświadomić mojego syna?
- Nigdy bym tego nie zrobiła! - zawołała, ignorując jego złośliwość. - Nie chodzi nawet o to, że byłoby to przecież dla niego niebezpieczne teraz...wiedzieć o tym. Pan jest jedyną osobą, która ma prawo powiedzenia mu prawdy - odpowiedziała twardo.
Severus skinął z aprobatą, słysząc te słowa. Milczeli jeszcze przez kilka minut, w czasie których ściemniło się jeszcze bardziej. Mężczyzna zerknął na nią i wstał, otrzepując się ze śniegu.
- Chodź, Granger. Jest ciemno, późno i zimno, powinnaś już być w dormitorium.
Hermiona niechętnie wstała. Z tym człowiekiem mogła rozmawiać. Dowiedzieć się czegoś, nauczyć. A nie tylko prowadzić bezproduktywne konwersacje, które nawet nie zasługiwały na to miano. Czy było coś dziwnego w tym, że to właśnie on jej się spodobał? Z rówieśnikami nie miała nawet wspólnych zainteresowań, a co dopiero mówić o wspólnych tematach rozmów. Jakaż to była ulga, móc zamienić choć parę zdań, z kimś od niej inteligentniejszym. Severus otworzył drzwi wejściowe i ponownie zachowując się jak na gentlemena przystało, przepuścił ją przodem. Zamek wydawał się być zupełnie opustoszały. Z oddali dochodziły jeszcze wolne dźwięki granej przez krasnoludy melodii. Zanim którekolwiek z nich zdążyło cokolwiek powiedzieć, ich uszu dotarły głosy kłócących się o coś mężczyzn. Albus Dumbledore i Daniel Sauvage szli szybko korytarzem. Drops jeszcze bardziej przyspieszył kroku, gdy dostrzegł Severusa.
- Widzisz, Sauvage? Cały i zdrowy! - zawołał, podchodząc do nich. Dostrzegł Hermionę i zmarszczył brwi. - Panna Granger?
- Ja...- zaczęła, za bardzo nie wiedząc, co powiedzieć.
- Proszę cię, moja droga idź już do swojego dormitorium - przerwał jej, nie czekając na wyjaśnienia. Stała przez moment w bezruchu zastanawiając się, co też się znowu stało. - Bardzo proszę - dodał ostro, ponaglając ją ruchem dłoni.
Hermiona skinęła Severusowi i Danielowi, a następnie odeszła, szybko wbiegając po schodach, kierując się na siódme piętro. Z tego zaskoczenia zapomniała całkowicie o tym, by oddać Severusowi jego płaszcz. Tymczasem Dan patrzył na przyjaciela z lekkim wyrzutem, jakby miał do niego pretensje, że ten w ogóle śmiał wyjść spod pierzyny.
- Wcale nie jest cały i zdrowy! - zawołał ze złością.
- Zamknij się, nie z tobą teraz rozmawiam, Sauvage - warknął Drops. - Severusie, skoro masz już na tyle siły, by urządzać sobie przechadzki to myślę, że od przyszłego tygodnia powinieneś wrócić już do pracy? I zauważ, że mam na myśli nie tylko nauczanie.
- Tak - wycedził przez zęby.
- Świetnie - Albus klasnął w dłonie. - Będę potrzebował jeszcze więcej eliksirów tyle, że...innego typu.
- Co to znaczy: innego typu? - zapytał.
- Trucizny. Duże ilości trucizn.
'Jedną z nich chętnie bym cię poczęstował' pomyślał Sev.
- Rozumiem.
- Cieszy mnie to. To dobranoc panom.
Severus wymienił z przyjacielem zaniepokojone spojrzenie.
Mark odetchnął głęboko i przeciągnął się, nie otwierając oczu. Czuł rześkie powietrze przedostające się do środka przez otwarte okno. Słychać też było cicho śpiewające ptaki. Przekręcił głowę i uchylił powieki. Alaya nadal spała spokojnie. Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej z niemym zachwytem. Długie, falujące, czarne pukle były całkiem potargane, cera lekko zarumieniona, usta ledwie uchylone. Klatka piersiowa unosiła się i opadała równomiernie. Uniósł kąciki ust i dał jej delikatnie prztyczka w drobny nosek. Uśmiechnęła się przez sen. Pogładził ją lekko po miękkim policzku i przymknął powieki. Nie minęło wiele czasu kiedy obudziła się i ziewnęła. Usiadła na łóżku, przeczesała dłońmi włosy i dopiero skierowała spojrzenie na blondyna.
- Cześć - przywitał ją wesoło.
- Cześć - odpowiedziała. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że tego dnia był poniedziałek. - Ojej, która godzina? Spóźnię się do pracy.
- Spokojnie - mruknął, łapiąc ją za ręce i przyciągając do siebie. - Masz dzisiaj wolne.
- Jak to? - zapytała, zupełnie zbita z tropu.
- Za jakieś dziesięć sekund wleci tu sowa z listem ze szpitala - oznajmił.
- Skąd...?
- Sześć...pięć...cztery...trzy... - mówił, wyliczając na palcach.
Kilka sekund później rzeczywiście do środka wleciała niewielka płomykówka. Zrzuciła list koło kobiety i szybko odleciała. Alaya patrzyła to na Marka, to na list, jakby bała się, że w każdej chwili mógł wybuchnąć.
Szanowna Pani Sauvage,
z powodu ataku na panią, jaki miał miejsce dnia wczorajszego, informuję, że otrzymała Pani tygodniowy, płatny urlop. Nie musi pani z niego korzystać, ale byłoby to wskazane. Bardzo proszę odpocząć i zebrać siły.
Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.
Z wyrazami szacunku,
Ordynator Panser.
Odłożyła liścik na szafkę nocną i przeniosła spojrzenie na blondyna.
- Skąd wiedziałeś?
- Wiele potrafię - odrzekł, wzruszając ramionami.
- Oj, wiele... - przyznała, unosząc znacząco brwi.
- Głodna?
- Trochę.
- Nie wstawaj! - zawołał. Przysunął się do niej, pocałował szybko i zerwał się na nogi, sprawnie naciągając na siebie czarne bokserki. - Ja przygotuję śniadanie.
- Panie Dent! - krzyknęła do niego, zanim wyszedł z sypialni. Odwrócił się, przez ramię.
- Mmm?
- W domu jest dziecko - przypomniała mu, wskazując na jego skąpy ubiór.
Mark rozejrzał się, zabrał z fotela ciemnoniebieski materiał i narzucił na siebie.
- Mój szlafrok - mruknęła z udawanym oburzeniem, kręcąc głową.
Opadła z powrotem na poduszki i z uśmiechem zamknęła oczy. Po niedługim czasie doszedł do niej zapach gorącej czekolady i placków jabłkowych. Podniosła się dopiero gdy usłyszała jak wraca do sypialni. Usiadł obok niej i postawił pomiędzy nimi stojak z tacą, na której stały talerzyki, sztućce i kubki z rozkosznie pachnącą czekoladą.
- Mark...powinnam ci o czymś powiedzieć - rzekła, upijając łyk napoju.
- Wiem - mruknął, myśląc o tym, że pewnie chciała mu dać do zrozumienia, że mimo wszystko Daniel zawsze będzie jej jedyną miłością.
- Jak to? Wiesz, że tam byłam? - spytała zaskoczona. Teraz to on się dziwił.
- Oj, nie...przepraszam, pomyślałem o czymś innym. Gdzie byłaś? - Sięgnął po swój kubek i posmakował czekolady.
- W twoim zamku.
O mało nie zakrztusił się gorącym płynem. Spojrzał na nią, a w jego oczach malowało się czyste przerażenie.
- W Austrii? Ale po co? Tam jest bardzo niebezpiecznie.
- W Austrii? Ale po co? Tam jest bardzo niebezpiecznie.
- Wyobraź sobie, że przekonałam się o tym na własnej skórze - zaśmiała się.
Jemu wcale nie było do śmiechu. Odstawił kubek i zbliżył się do niej z niepokojem.
- Otwórz usta - poprosił.
- Ale co...?
- Ala, proszę.
Zrobiła, co chciał i z ciekawością czekała, aż dowie się do czego to prowadzi.
- Okej - powiedział, po obejrzeniu dokładnie jej gardła. - Oczy.
Bardzo ostrożnie podniósł jej powieki, przyglądając się wszystkim widocznym częściom oka. Po chwili odetchnął z ulgą.
- Co? Co się dzieje?
- Może to dzięki tamtej formule jesteś odporna...
- Na co? - spytała, unosząc brwi.
- W ogóle nie powinnaś nawet zbliżać się do tego miejsca. To bardzo, bardzo niebezpieczne.
- Więcej nie zamierzam. Powiesz mi o co chodzi?
- Tak, tak...
Westchnął, zmierzwił dłonią jasne włosy i zmarszczył brwi, próbując zebrać myśli.
- Gaz. Ten zamek jest już właściwie całkiem przesiąknięty bardzo silnie trującym gazem. To wynalazek Fioravantich. Powoduje silne psychozy, które pojawiają się od razu, albo po upływie kilku tygodni, deformacje ciała ...to zależy. Konstruowali go tak, żeby być na niego odpornymi, więc my, jako, że również żyjemy dzięki ich formule nieśmiertelności, to również jesteśmy na niego odporni. Dlaczego tam? Cóż, nie byłem tam od wieków, a wiesz jaką mam z nimi umowę. Użyli go jako...hm...magazynu?
- Magazynu na kościotrupy i mózgi w formalinie?
- Ah, to...to to nie...to znaczy...
- Chwila. Gaz powodujący psychozy i mordercze popędy? Czy to nie jest to samo, co atakuje teraz ludzi?
- Nie...powiedzmy, że ten gaz z zamku to prototyp tego drugiego.
- Byłam tam razem z moim kolegą z Ministerstwa Kanady. W pewnym momencie kompletnie skiksował, złapał za kosę i zaczął mnie gonić, wykrzykując, że za wszelką cenę mnie dopadnie. Chciał mi wykonać dekapitację. Miałam niesamowite szczęście, że zabiła go jakaś strzała, która w ostatniej chwili wyleciała ze ściany.
- Wiedziałem, że do czegoś się przydadzą - mruknął.
- Nie wnikam. Chciałabym tylko, żebyś mi wyjaśnił...
Wstała z łóżka i podeszła do szafki, w której wcześniej schowała słoiki zabrane z zamku. Wyjęła jeden z nich i pokazała mu.
- ...co to jest?
- Słoik? - zaśmiał się.
- Mark! A w środku? - dopytała, wracając do łóżka.
- Mózg w formalinie - powiedział takim tonem, jakby rozmawiali o czymś najzupełniej normalnym.
- Po co?
- Formalina dobrze przechowuje wszystkie takie....
- Mark - przerwała mu, trochę niecierpliwie, ale z uśmiechem.
- Ah, wtedy czy teraz?
- A to co znowu? Kolejna zagadka?
- No bo wtedy...dawno, dawno temu to po prostu...ale teraz...
- Dobrze, wolę chyba nie wnikać. Zdołałam zabrać ten i jeszcze jeden, zamierzałam im się bliżej przyjrzeć i dowiedzieć po co właściwie... - mówiła, łapiąc za nakrętkę i próbując odkręcić.
- Ala, nie otwieraj tego! - zawołał z przestrachem.
- Dlaczego?
- Bo widzisz...niedawno oni wprowadzili do każdego z tych słoików ciesz o identycznym składzie co ten gaz, tylko rzecz jasna, innym stanie skupienia, by przekonać się jak wpływa na ten narząd i czy na każdy tak samo - wyjaśnił. Westchnęła.
- Ale skoro jesteśmy odporni to...aaah! Harvey. Przepraszam...
- No właśnie, nie przejmuj się, ja też byłbym ciekaw.
- Oh, nie. To znaczy, że właściwie nigdzie nie będę mogła tego otworzyć i zbadać. Opary mogą znowu tak na kogoś zadziałaś - stwierdziła, z rezygnacją kręcąc głową.
- Chyba, że...- zamyślił się.
- Hmm?
- Jest jedno takie miejsce, w którym można by spróbować. Tylko wcześniej należałoby opracować plan jak się tam dostać niezauważonym i wydostać niepostrzeżenie...
- Gdzie? - zapytała z ciekawością i napięciem w głosie.
- Laboratoria Fioravantich.
Kilka dni po Walentynkowym Przyjęciu Gilderoy przeżył pewien dramat. Otóż każdego ranka i każdego wieczora nakładał na włosy własnoręcznie robioną maseczkę, która sprawiała, że jego złote fale błyszczały, były zdrowe i lśniące. Mieszanka wykonywana była z wody, mięty i maków księżycowych, a właśnie tych blondynowi tego wieczora zabrakło. Westchnął z irytacją i zerknął w lustro. Kilkoma ruchami dłoni poprawił fryzurę. Z pewnością nie zamierzał odpuścić sobie rutynowej pielęgnacji. Wyszedł ze swojej łazienki, przez chwile stał w pokoju podziwiając swoje portrety. Jego sypialnia była jasnym pomieszczeniem, z wieloma elementami w kolorze liliowym. Ściany obwieszone były jego portretami, a półki zawalone książkami jego autorstwa. Było już późno, więc był przekonany, że profesor Sprout już śpi, miał jednak nadzieję, że Daniel, jak zawsze, będzie chętny do pomocy.
- Sauvage, masz może trochę...- zaczął pytanie, kiedy zszedł na pierwsze piętro i uchylił drzwi od gabinetu szatyna. Przerwał, gdyż panował tam taki chaos, że nawet jego to zadziwiło. Sauvage siedział na podłodze, grzebiąc w jakimś kartonie. Brązowe włosy miał w nieładzie, oczy zaczerwienione, zapłakane, a po bladych policzkach spływały łzy.
- Co? - spytał słabym głosem, unosząc trochę głowę.
- Masz może trochę maku księżycowego? Jest mi potrzeby do odżywki...swoją drogą tobie też by się przydała - odparł, patrząc ze zdegustowaniem na jego fryzurę.
- Nie...nie mam - mruknął
- Och, nie! I co ja teraz zrobię? - jęknął Gilderoy. Oparł się o framugę drzwi i ukrył twarz w dłoniach.
- Ojej...ale przecież ten mak rośnie w lesie, a szczególnie dużo jest go zimą, możesz iść i sobie zerwać - zaproponował, zerkając na niego.
- W...Lesie?
- Tak, bardzo blisko.
- No dobrze, dziękuję ci.
Gilderoy zamknął za sobą drzwi i starając nie myśleć o niebezpieczeństwach czyhających na niego w Zakazanym Lesie, wyszedł z zamku. Wiele był w stanie zrobić dla swojej urody. Otulił się szczelniej złotawym płaszczem i wyszedł na błonia, szybkim krokiem zmierzając do celu. Było już bardzo późno, ale księżyc świecił jasno na niebie rozświetlając ponurą noc. Nie wiał wiatr, ani nie padał śnieg, w oddali słychać było jedynie niezrozumiałe odgłosy wydawane przez stworzenia żyjące w gąszczy. Lockhart, mijając chatkę Hagrida, powtarzał sobie ciągle w myślach, że absolutnie nic mu nie grozi, że tylko zerwie trochę roślin i wróci czym prędzej do zamku. Przekraczając swoisty próg Lasu, przymknął oczy i skrzywił się trochę. Myślał o tym, że wszystko to dla zdrowej maseczki. Wziął głęboki oddech i rozejrzał się wokół. Odetchnął z ulgą. Nie musiał się zagłębiać, zgodnie ze słowami Daniela, roślina rosła wystarczająco gęsto. Kucnął i zaczął zrywać mak. Nagle usłyszał głośny jęk. Poczuł jak przechodzi go zimny dreszcz. Teraz krzyk. Schował zielsko do kieszeni i wyprostował się. Coś poruszało się między drzewami. Otarł dłonią spocone ze strachu czoło, przełknął głośno ślinę. Serce podpowiadało mu by zwiewać stamtąd, ale rozum już zastanawiał się cóż to za niebezpieczeństwo, które mógłby później opisać w nowej książce. Powoli zrobił kilka kroków do przodu. Znów usłyszał przerażone wołanie. Wołanie o pomoc. Zmarszczył brwi i ruszył w tamtym kierunku. Po paru minutach marszu dostrzegł, dziwny, podłużny i jęczący kształt. Jęczący? Podszedł bliżej i dostrzegł cóż to takiego było. A był to ogromy, gruby, jasny pajęczy kokon z wystającą rudą czupryną. Gilderoy przypomniał sobie o zaginionym Ronie Weasleyu. Zadowolony ze swojego znaleziska wyczarował nosze i zaklęciem przeniósł na nie półprzytomnego chłopaka.
Następnego dnia po szkole rozniosła się nowina o tym, że Ronald został szczęśliwie uratowany, wręcz lewie wyrwany z pajęczych sieci. Gilderoy przedstawił opis długiej i strasznej bitwy jaką musiał stoczyć z przerażającymi akromantulami, aby uratować młodszego Weasleya. Wrócił z potarganymi włosami, poszarpanymi szatami, zadyszany, spocony i wykończony. Chociaż część osób przyjęła te rewelacje z przymrużeniem oka, ale większość, a szczególnie dziewczęta, była zachwycona Lockhartem. Sam nauczyciel z satysfakcją przyjmował wszystkie pochwały i zapewniał, że już niedługo będzie można o jego dokonaniu przeczytać w nowej książce.
Ron, kiedy już wyjęto go z kokonu, został umieszczony tymczasowo w Skrzydle Szpitalnym. Decyzją dyrektora miał zostać następnie przewieziony do Szpitala imienia Munga. Chłopak był nieprzytomny, ale bredził przez sen. Pielęgniarka stwierdziła, że znajduje się w szoku, który mógł trwale wpłynąć na jego psychikę. Minerva McGonagall, po uzgodnieniu tego, co chciała przekazać z Dumbledorem, wezwała rodziców Ronalda. Razem z nimi w tym małym zebraniu uczestniczyli Fred, George, Ginny, Harry oraz Hermiona, która wcale nie była z tego faktu zadowolona. Oczywiście, w pewnym sensie cieszyła się, że Ron został odnaleziony, ale zbyt wielki miała żal do przyjaciela o jego zachowanie i przykre słowo, żeby inaczej do tego podchodzić. Stała spokojnie, oparta o parapet okna. Uniosła na moment głowę i wymieniła z Harrym porozumiewawcze spojrzenie. Hermiona po chwili odwróciła wzrok i spojrzała przez okno na krajobraz. Ginny siedziała na krześle przy łóżku brata, wpatrując się w jego wychudzoną, szarą twarz. Poruszał trochę ustami, co jakiś czas wydobywało się z nich jakieś niezrozumiałe słowo, lub charkot. Harry miał mieszane uczucia. Był szczęśliwy, że jego najlepszy przyjaciel żyje i niedługo wyzdrowieje, miał też nadzieje, że Ron po tych dramatycznych przeżyciach zmądrzeje choć trochę. Starał się stłumić w sobie złość, za poprzednie, obraźliwe słowa Ronalda. W końcu teraz bardziej liczył się stan jego zdrowia.
- Za mniej więcej godzinę Ron zostanie przeniesiony do Szpitala w Londynie - powiedziała Minerva, zwracając się do rodziców chłopaka. Pan Weasley skinął głową, a Molly otarła chusteczką zapłakane oczy.
- Naprawdę nie wiem, co by z nim było gdyby nie wspaniały profesor Lockhart - jęknęła.
- Taak - profesor McGonagall uniosła brwi z powątpiewaniem i ścisnęła usta, powstrzymując się od ciętego komentarza. - Uznaliśmy, że potrzebuje bardziej specjalistycznej opieki.
- Tak,tak...całe szczęście, całe szczęście, że nie stało się nic gorszego...
- Wezwałam tutaj państwa, ponieważ...chciałam też porozmawiać o zachowaniu Rona - Minerva przerwała lament Molly. Pan Weasley przysunął sobie krzesło i z zaintrygowaną miną wlepił oczy w nauczycielkę.
- Tak? Coś z nim nie tak? - spytał, uciszając żonę znaczącym spojrzeniem.
- Wszystko z nim nie tak - mruknął jeden z bliźniaków.
- Fred! - Minerva spojrzała na niego ostro. - Od pewnego czasu Ron sprawia problemy...
- Raczej od urodzenia - wtrącił George.
- Problemy ?- dopytał Artur. Wyglądał na poważnego i przejętego całą sytuacją.
- Tak, niedawno brał udział w dwóch bójkach, które sam sprowokował. Jak dowiedziałam się od obecnego tutaj pana Pottera, Ronald obraził jego oraz jego rodziców. Wiem też, że wcześniej obraził pannę Granger. - Molly i Artur spojrzeli na Harry'ego i Hermionę. Harry przygryzł usta i przytaknął niechętnie, a Hermiona nie zareagowała. - A potem obraził pannę Cooper, w związku z czym w jej obronie stanął pan Malfoy i tak doszło do drugiej bójki.
- Młody Malfoy? - zdziwił się Artur, skrzywił się z niesmakiem i zerknął na najmłodszego syna. Pokręcił głową z dezaprobatą.
- Tak. Poza tym...jego wyniki z próbnych SUMów...nie są...łagodnie mówiąc...zadowalające. Z ani jednego przedmiotu nie otrzymał pozytywnej oceny. Przyznam, że martwię się. Bardzo się martwię. Ron nigdy nie był złym uczniem. Leniwym i nieuważnym, tak, ale nie w takim stopniu. Jestem świadoma, że doszło tutaj do jakiegoś konfliktu pomiędzy Ronem, a jego przyjaciółmi...
- Harry? Hermiono? Co się stało? Przecież zawsze byliście najlepszymi przyjaciółmi...- odezwała się zapłakana kobieta.
- I jesteśmy nadal - odparł Harry, któremu jednak bardzo zależało na dobrych relacjach. - Po prostu pokłóciliśmy się.
- Pokłóciliście? - powtórzyła zdziwiona Molly.
- Ale o co? Dlaczego? - dopytywał Artur.
- To znaczy...ja nie do końca wiem dlaczego, ale Ron...Ron...cóż...
- Ron jest zazdrosny - powiedziała Hermiona. Wszyscy na nią spojrzeli. Odwróciła się od okna i spuściła głowę.
- Dokładnie tak - potwierdzili bliźniacy.
- Nie rozumiem - powiedziała Molly.
'Wcale nie dziwne' pomyślała Minerva. Hermiona westchnęła. Przez chwilę zapinała guziki swojego jasnoniebieskiego, puchatego sweterka, a potem nieco uniosła wzrok.
- Myślę, że Ron po prostu jest zazdrosny. Ma pretensje do Harry'ego, że...
- Hermiono...- przerwał jej nieśmiało Potter, ale rzuciła mu karcące spojrzenie.
- Własnie tak, Harry. Pretensje o to, że Harry'emu od kilku miesięcy o wiele bardziej zależy na nauce, jest dojrzalszy. Myślę, że ma również pretensje o to, że Harry ma dodatkowe lekcje z profesorem Snapem i dzięki temu osiąga z Eliksirów równie dobre wyniki co ja. Ale przede wszystkim chodzi o to, że Ron mentalnie zatrzymał się na poziomie dziesięciolatka i nie mają już z Harrym wspólnego języka - powiedziała, a następnie znów odwróciła się do okna.
- Och...nie miałam pojęcia, że to tak wygląda - mruknęła Molly.
- No...to już ja sobie z nim porozmawiam jak tylko on oprzytomnieje - oświadczył Artur. - Bardzo was przepraszam za zachowanie mojego syna.
- Leczenie potrwa kilka tygodni. Ron bardzo boi się pająków, prawa? - odezwała się nauczycielka.
- Tak, wręcz panicznie.
- Tak więc może mieć pewną traumę. W Londynie otrzyma pomoc psychologiczną. Myślę, że to już wszystko. Teraz bardzo proszę, by państwo udali się wraz ze mną do gabinetu dyrektora, chciałby zamienić z państwem jeszcze kilka zdań.
Uczniowie obserwowali jak państwo Weasleyowie wychodzą wraz z Minervą. Hermiona spojrzała na Rona zdegustowanym wzrokiem i wyszła chwilę później. Nie miała już ochoty widzieć Ronalda i zadowolona była, że przez kilka tygodni będzie w Londynie. Może ta terapia mu pomoże...chociaż według niej był on beznadziejnym przypadkiem.
- To...to naprawdę jest....? - zaczęła Bella, ale była zbyt zaskoczona i zbyt zachwycona by wykrztusić coś więcej. Tom uśmiechnął się w typowy dla siebie sposób, złapał ją za rękę i pociągnął do przodu.
- Tak. Dom - rzekł, z zadowoleniem wpatrując się w willę.
Stali właśnie przed piękną willą. Tom Riddle niedawno stwierdził, że dosyć już pomieszkiwania w starym dworze rodziców jego ojca. Chciał mieć swój własny dom, którego nigdy wcześniej tak naprawdę nie miał. Nagle wiatr zawiał mocniej, a deszcz zaczął padać bardziej intensywnie. Bellatrix odwróciła się przez ramię, by na niego spojrzeć. Jej ciemnobrązowe oczy błyszczały, a na pełnych ustach błąkał się uśmiech. Niespodzianka najwyraźniej się udała. Budynek stał samotnie pośrodku łąki, niedaleko stamtąd mieściła się niewielkie miasteczko.
- Wejdziemy? - zaproponował, podrzucając w dłoniach klucze.
- Chętnie.
Weszli po kamiennych schodach na ganek, a potem przez duże, dębowe drzwi do środka. Tom wszedł za nią i zamknął za przejście. Przeszli przez długi korytarz do ogromnej, owalnej sali. Po jednej ze stron znajdował się duży, marmurowy kominek. Witraże w oknach, długie, ciężkie, ciemnozielone zasłony, piękne żyrandole, skórzane meble. Długi stół, otoczony fotelami, kręte, szerokie schody. Mężczyzna przeszedł na środek pomieszczenia, rozejrzał się i rozłożył ręce.
- No i jak? - spytał, unosząc lekko brwi.
Ona podeszła do niego powoli, przyglądając się bogatemu wystrojowi wnętrza. Machnął różdżką, sprawiając, że wszystkie światła zapaliły się i dzięki temu mogli dokładniej wszystko widzieć. Przeczesała dłońmi długie, czarne włosy i kiwnęła głową z uznaniem.
- Pięknie - stwierdziła, z szerokim uśmiechem.
- Tam jest biblioteka, tam jadalnia, kuchnia, łazienka...- zaczął wyliczać, wskazując różne przejścia do konkretnych miejsc. Zdjął płaszcz i odrzucił go na fotel. Poprawił krawat i zerknął na zegarek. - Mamy jeszcze trochę czasu przed zebraniem... masz ochotę obejrzeć sypialnię?
Oczywiście, że miała ochotę. Sypialnia, było to duże pomieszczenie. Zasłony tutaj również miały ciemnozielony kolor. Pod ścianą stało ogromne łoże, z czterema misternie wyrzeźbionymi kolumienkami i ciemnym baldachimem. Mieli wystarczająco czasu, by sprawdzić czy pościel jest wystarczająco miękka.
Kiedy Severus pojawił się na miejscu, wszyscy już tam byli. Śmierciożercy siedzieli przy stole, żywo dyskutując. Lucjusz Malfoy przerwał na moment rozmowę z Goylem, by skinąć mu na powitanie. Musiał przyznać, że miejsce było w istocie zachwycające. Właściwie nie było nic dziwnego w tym, że Voldemort miał już dosyć pomieszkiwania w tamtym starym dworze. Teraz stał przy kominku, wpatrując się w płomienie. Krótkie włosy miał lekko zmierzwione, a blade zwykle policzki nabrały odrobinę koloru.
- Ach, Snape. Dobrze widzieć, że jesteś znów w formie - powiedział, odwracając się w jego stronę. Zajął miejsca u szczytu stołu i wskazał mu miejsce obok siebie, na którym ten usiadł bez słowa. Bellatrix siedziała na prawo od Riddle'a. Uśmiechała się tajemniczo, wyjątkowo z czegoś zadowolona. - A więc...zapewne zastanawiacie się, moi drodzy przyjaciele, w jakim celu spotykamy się tutaj właśnie dzisiaj. W moim domu. - Zrobił krótką pauzę. Wszyscy wpatrywali się w niego w napięciu. Oparł łokcie na stole i splótł place. - Otóż...podjąłem pewną decyzję. Prawdopodobnie wielu z was zdziwi się...nie będzie mogło zrozumieć...dlaczego. Zapewne pamiętacie nasz wcześniejszy plan...nasz młodszy pan Malfoy z pomocą Severusa uprowadzają jakąś dziewczynę, bo to by zwabić Pottera...czyż to nie jest nieco...idiotyczne? - zapytał, unosząc brwi i zwieszając głos. Oni popatrzyli po sobie. - Musicie przyznać, moi drodzy przyjaciele, ze pomysł nie jest wyszukany...nieco skomplikowany w realizacji, ale ma szanse powodzenia - To mówiąc wstał od stołu. Zaczął przechadzać się po pokoju, udając, że nad czymś głęboko duma. - Przyznam, że od pewnego czasu zastanawiam się o co właściwie nam chodzi. Czego chcemy? - spytał, rozkładając dłonie, jakby zachęcając ich do odpowiedzi.
- Władzy?- zasugerował niepewnie Scabior, poprawiając sobie apaszkę.
- Na pewno - przyznał Voldemort, pedantycznie otrzepując marynarkę z niewidzialnych pyłków. - Tak...na pewno chcemy władzy. Jest ona potrzebna, by zmienić sposób funkcjonowania naszego świata. Tylko co ma z tym wspólnego Potter?
Odpowiedziała mu cisza. Lucjusz oparł podbródek o dłonie, mrużąc oczy, z zaintrygowaniem wpatrując się w Voldemorta. Riddle westchnął.
- Nic. Zupełnie nic. Bardzo długo nad tym myślałem i doszedłem do konkretnych wniosków. Wniosków, które zmienią nasze działania. Bo widzicie...ktoś by powiedział, że ten chłopak to moja porażka. Hańba? Jak to się mogło stać, że najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi nie udało się zabić niemowlęcia? - rzucił w przestrzeń. Patrzyli na niego wyczekująco, jedynie Peter wbił wzrok w podłogę, trzęsąc się lekko. - Ach, to moja nierozważność. Pośpiech. Przypadek. Matka chłopaka wcale nie musiała ginąć...stanęła pomiędzy mną i tym, wtedy, dzieckiem...Cóż, naturalny oddech, ale zapewnił jej bilet na podróż w jedną stronę. Zapomniałem. Zapomniałem, że oddając życia za kogoś zapewnia się mu w pewnym sensie bezpieczeństwo...Wspominałem wam już o tym w zeszłym roku. Przez to, że zapomniałem o tej...magii miłości - wymówił to słowo z dziwnym uśmieszkiem, na widok którego Bellatrix cicho zachichotała. - i przez to straciłem...swoje ciało, życie na kilkanaście długich lat. Byłem...opętany myślą o tym, by zemścić się za to. By wreszcie zabić chłopaka, który był przyczyną złamania mojej potęgi. Znów pośpiech. A jak wszyscy wiemy to wcale nie jest dobry doradca. - Skrzywił się lekko, utkwiwszy wzrok gdzieś ponad ich głowami. - Co mi da śmierć Pottera? Powiecie, że satysfakcję... Wcale nie. Satysfakcję mógłby odczuwać po pokonaniu kogoś silnego, potężnego. A to jest nastolatek.
Severus słuchał go uważnie, powoli domyślając się do czego ten wywód prowadzi.
- Przeciętny, niezbyt bystry chłopak. Powiedzcie mi, czy jest on wart tego, żeby poświęcać nasz cenny czas? Tyle zachodu...tyle starań...tyle energii...i co? Jedyne, co byśmy mieli to martwy nastolatek. Pojąłem bezsens tych działań. Potter jest nikim.
Te słowa zrobiły wrażenie. Kilka osób coś szepnęło pomiędzy sobą, ktoś przytaknął. Tom odczekał chwilę zanim znów przemówił.
- Dosyć więc tego. Dosyć marnotrawstwa. Jak wiecie, nienawidzę marnotrawstwa. Cóż to za cel? Zabić nastolatka. Przyznaję, żałosne. Teraz, gdy miałem wreszcie trochę spokoju udało mi się poukładać to wszystko w całość. Nie zależy mi na śmierci chłopaka. Jest nikim, nie może się ze mną równać, nie stanowi dla mnie najmniejszego nawet zagrożenia. Dosyć więc tej błazenady. Chłopak i jego mierne umiejętności nie są warte mojej uwagi.
Severus poczuł, jak serce szybciej mu zabiło. Czy to był jakiś dziwaczny sen, czy Tom rzeczywiście zrozumiał co się naprawdę liczyło?
- To poniżające - kontynuował Riddle. - Poniżające, by ktoś taki jak ja uganiał się za głupim nastolatkiem. Czyż nie mam racji? Odpowiedziały mu potakiwania i krótkie oklaski. Uśmiechnął się szyderczo i potarł dłonie z zadowoleniem. Podszedł do barku, wyjął butelkę Ognistej Whiskey i nalał sobie. - No właśnie. Od dzisiaj, moi mili, zaczynamy prawdziwą rozgrywkę - oświadczył upijając łyk.
- Panie..a co dokładnie masz na myśli? - spytał Malfoy.
- Och, Lucjuszu - zaśmiał się, podchodzą trochę bliżej stołu. - Koncentrujemy się na tym, co jest ważne. Na tym, co nam potrzebne do osiągnięcia celów. Chcemy przejąć władzę, to ustaliliśmy. Więc robimy wszystko, by do tego doszło. No, na waszą ulubioną rozrywkę też jest miejsce.
Teraz to oni roześmieli się. Severus był jedyną osobą, która teraz nie miała radosnej miny. Przyglądał się Voldemortowi, niesamowicie zaskoczony jego słowami. Nareszcie.
- Już się nie mogę doczekać - powiedział Fenrir.
- Ależ na cóż tu czekać, Greyback? - rzekł Tom. - Idź i gryź! Nie żałuj sobie. Tydzień, moi drodzy. Za tydzień już nie będzie mógł przeczyć mojemu powrotowi. Postanowiłem, że nieco zmienimy tamten plan. Severusie, bardzo cię proszę, byś pomógł Draconowi doprowadzić do uprowadzenia tej dziewczyny. Do Ministerstwa. Nie, nie chodzi o Pottera, ale nie marnujmy naszej pracy. Dumbledore na pewno się pojawi, gdy usłyszy, że jego uczennica zniknęła. Urządzimy sobie małą zabawę. W Wielkiej Brytanii, tak jak prawie wszędzie, czarodziejów jest jednak niewiele więcej od mugoli. Chcę by moje oficjalne pierwsze pojawienie się widziała jak największa ich liczba. Szczegóły później. A teraz... - popatrzył na nich i prychnął. - Teraz idźcie i zróbcie coś, na czego temat Prorok Codzienny rozpisze się na przynajmniej kilka pierwszy stron! - zawołał. Gromkie oklaski i wiwaty. - No już! Wynocha z mojego domu! - zaśmiał się jadowicie.
Krzesła odsunęły się, wszyscy Śmierciożercy właściwie wybiegli stamtąd, nie mogąc doczekać się zabawy. Voldemort podszedł do Snape, powstrzymując go przed wyjściem.
- Ty, Severusie, zostań jeszcze chwilę - powiedział. Przywołał drugą szklankę i butelkę. Nalał i podał mu złocisty napój.
- Tak, panie? - spytał, siląc się na obojętny ton. Nie było to takie łatwe.
- Chciałem ustalić, co przekażesz naszemu miłośnikowi cytrynowych dropsów.
- Domyślam się, że nie to, że nie zależy ci już na śmierci chłopaka.
- Och, uwielbiam twoją inteligencję, Snape - zasyczał Riddle ze złośliwym uśmiechem. - Możesz mu powiedzieć...że o niczym innym nie myślę, jak o śmierci tego głupiego chłopaka. Niech się staruszek pomartwi.
- Czy coś jeszcze?
- Tyle powinno wystarczyć. Możesz coś zmyślić, wszystko jedno. Jest jeszcze jedna sprawa...tak jak powiedziałem, chcę żebyś pomógł Malfoyowi. Początkowo w ogóle zamierzałem odrzucić ten plan, jak tylko zdecydowałem, że nie będę więcej zaprzątał głowy tym głupim chłopakiem, ale...cóż, ten element całkiem nieźle się wpasowuje. Ściągnie uwagę Dumbledore'a, Zakonu i innych...tak, chcę żeby mnie tam widzieli...
- Za tydzień, tak?
- Tak, tak...- zamyślił się. - Na pewno uda ci się to tak rozegrać, że wszystko się powiedzie. Uspokój trochę młodego Malfoya, nie powinien panikować. Ta dziewczyna to ma być tylko taka przynęta na Dumbledore'a. Ach, no i oczywiście, nie może się dowiedzieć o udziale Malfoya w tym. Na przejęcie szkoły dopiero przyjdzie odpowiedni czas. Chcę, by po prostu jak najwięcej czarodziejów zleciało się do Ministerstwo i było świadkami tego, co mam im do przekazania.
- Rozumiem - odparł krótko Sev. Riddle stuknął swoją szklanką o jego. Jakby w toaście.
- Kazałem go zabić, Snape - powiedział po chwili.
- Kogo? - spytał z umiarkowanym zainteresowaniem.
- Tego, któryw ciebie trafił wtedy. Oczywiście, nawet ciebie nie zauważył, celował w Slughorna, ale i tak...cóż...nie chcę śmierci Slughorna, a on posunął się za daleko.
- To dobrze - mruknął bez emocji.
- Co o tym sądzisz, Severusie? - spytał.
Śmierciożerca posłał mu pytające spojrzenie.
Śmierciożerca posłał mu pytające spojrzenie.
- Masz na myśli odpuszczenie sobie Potter, panie?
- Tak.
- Moim zdaniem to bardzo dobra i mądra decyzja. Tak, jak powiedziałeś, on nie stanowi żadnego zagrożenia, po co więc zawracać sobie nim głowę.
- Dokładnie. Wiesz, że bardzo cię cenię, prawa? Nikt inny nie mógłby tak długo i tak doskonale udawać podwójnego szpiega. Do tego trzeba być wyjątkowo uzdolnionym i inteligentnym. Nie chcę, byś myślał, że cię nie doceniam, Snape. Bez ciebie byłoby naprawdę ciężko cokolwiek ugrać.
- Dziękuję - mruknął ostrożnie.
- Pomyśl nad nagrodą, należy ci się, a ja jestem od jakiegoś czasu w dobrym nastroju - mruknął, zerkając w stronę sypialni. - Naprawdę uważam, że...ach, z resztą na pewno wiesz, co mam na myśli...
- Domyślam się - rzekł, odstawiając pustą już szklankę na blat.
- No właśnie...jesteś jedyną osobą, z której zadaniem się liczę...no, może jeszcze Lucjusz... Nie pozwolę sobie na stratę najzdolniejszego człowieka w mych szeregach, Snape. Dumbledore może nabrać podejrzeń, gdy okaże się, że nie dowiedział się od ciebie o tej najbliższej akcji w Ministerstwie...dlatego staraj się nie rzucać tam w oczy.
- Myślisz, że uwierzy, że o tym nie wiedziałem?
- Ma cię za najlepiej poinformowanego i ma rację, ale...cóż, będzie musiał uwierzyć - syknął, wypijając whiskey do końca. - Liczę, że z tego wybrniesz.
- Jak zawsze.
Wróciwszy do zamku, Severus wciąż był w niemałym szoku. Miał wrażenie jakby jakiś ogromny kamień spadł mu z serca. Wprost ciężko mu było uwierzyć w to, co dzisiaj usłyszał. Oczywiście, nie znaczyło to, że Harry był już całkiem bezpieczny, ale jednak...przestał być celem Voldemorta. W końcu. Aż miał ochotę się uśmiechnąć, ale powstrzymał go widok Hermiony przed drzwiami jego gabinetu.
- Granger? - odezwał się, nieco zdziwiony jej widokiem, ale wtedy od razu przypomniał sobie, że sam się z nią umówił kilka dni wcześniej na ćwiczenie oklumencji. - Długo czekasz? - spytał bez zainteresowania. Otworzył drzwi i wpuścił ją do środka.
- Trochę, ale domyśliłam się, że był pan...zajęty - powiedziała, zajmując miejsce na krześle przed jego biurkiem. Uśmiechnęła się lekko.
- Tak właśnie było.
- Coś się stało? - zapytała z przejęciem.
Spojrzał na nią. Wpatrywała się w niego dużymi, brązowymi oczami. Policzki miała delikatnie zaczerwienione, a falowane włosy starannie uczesane. Pomyślał, że powinna wiedzieć.
- Muszę ci o czymś powiedzieć, Granger - oświadczył sucho. Hermiona zmarszczyła brwi i przygryzła usta.
- Powinnam się bać?
- A ufasz mi? - spytał, unosząc brwi.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy, odrobinę zaskoczona takim pytaniem. Popatrzyła na mężczyznę, jej serce biło troszkę za szybko niż powinno. Przy nikim nie czuła się tak bezpiecznie jak przy nim.
- Całkowicie - szepnęła.
Teraz to on się zdziwił. Westchnął i usiadł za biurkiem. Dłuższą chwilę nic nie mówił.
- Więc nie musisz się bać. Czarny Pan...ma pewien plan... - zaczął powoli, starając się dobrze wybierać słowa.
- A czego...
- Nie przerywaj mi, Granger - warknął. - Za tydzień w Ministerstwie chce zorganizować pewne widowisko. Chce tam mieć odpowiednią widownię, chce ściągnąć tam Dumbledore'a, Zakon...najwięcej osób jak się da...
- Chcę się pokazać światu? - spytała z przerażeniem.
- Mówiłem, żebyś mi nie przerywała, Granger! - syknął.
- Przepraszam - mruknęła ze skruchą.
- Tak, chce wreszcie wszystkim obwieścić oficjalnie swój powrót. Wymyślił, że najlepszym i najszybszym sposobem na ściągnięcie dyrektora na miejsce będzie porwanie ucznia - oświadczył spokojnie, obserwując jej reakcje.
Wytrzeszczyła na niego oczy. Potrząsnęła głową, nie mogąc pogodzić się z tym co właśnie usłyszała.
- Harry'ego?!
- Nie - powiedział, spoglądając na nią znacząco.
- Mnie?! - zawołała po chwili ciszy, nagle zadając sobie sprawę z tego, do czego zmierzał. - Dlaczego mnie?
- Spokojnie, Granger. Nie panikuj. Dlaczego? Otóż z początku ten plan wyglądał inaczej. Miałaś to być ty, ponieważ najpierw myślał o tym by zwabić gdzieś Harry'ego. Chodziło o to, że jesteś jego przyjaciółką i na pewno rzuciłby ci się na ratunek, ale...cóż...jego cele się zmieniły.
- Chyba nie do końca rozumiem...
- Nie zależy mu już na śmierci Harry'ego - wyjaśnił. - Oczywiście, nie masz prawa mu tego powiedzieć, Granger.
- Oczywiście, że nic nie powiem, ale...dlaczego? Przecież chciał go zabić...
- Czarny Pan - przerwał jej. - dostrzegł wreszcie, że śmierć mojego syna praktycznie nic mu nie da. Chcemy się teraz skoncentrować na ważniejszych sprawach. Jak może się domyślasz, zależy mu, żeby przejąć władzę. Do tego będzie dążył.
- No tak...to ma sens...
- Nie znaczy to jednak, że nie zabiłby Harry'ego gdyby natrafiła się okazja. Po prostu nie będzie do tego na siłę dążył, szkoda mu czasu.
- Na pewno to pana ucieszyło, prawda?
- Na pewno to pana ucieszyło, prawda?
- Naturalnie - burknął, odwracając wzrok. - Chociaż praktycznie niewiele upraszcza sytuacje. Niedługo
zacznie się prawdziwa wojna, Granger i nikt nie będzie bezpieczny.
- Ale...jak do tego dojdzie?
- Jesteś tylko wabikiem, Granger. Czarnego Pana nie obchodzi co się z tobą stanie - oświadczył, uśmiechając się złośliwie.
Odetchnęła głęboko.
Odetchnęła głęboko.
- I tak się boję...- powiedziała, nerwowo zaciskając dłonie.
- Granger, to ja jestem odpowiedzialny za to, by cię tam zabrać, absolutnie nic ci nie grozi.
- A gdy już tam będziemy? To znaczy...chodzi o to, by profesor Dumbledore i Zakon pojawili się w Ministerstwie...więc co się tam ze mną stanie?
- Skoro będę tam razem z tobą to żadna krzywda ci się nie stanie. Dopilnuję tego i zajmę się tobą - rzekł twardo.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. Chociaż nadal odczuwała zrozumiały lęk przed tym, co miało nastąpić to mimo to nie mogła się tego doczekać.
-----------------------------------------------------------------------